Impossible is nothing

Data: 11.09.2018

Brian De Palma wiedział, jak dokonać niemożliwego. Kiedy w 1995 roku kręcił pierwszą część „Mission: Impossible” nie miał nawet ostatecznej wersji scenariusza. Miał za to rozpracowane wszystkie sceny akcji, które chciał wpleść w fabułę. Jego wizualna ekstrawagancja i finezja korespondowały z tytułem powstającego filmu, który — trzeba przyznać — był wyjątkowo zobowiązujący. „Niemożliwość” stała się poprzeczką, której przeskoczenie jest w przypadku tej serii nie opcją, ale wymogiem. „Mission: Impossible — Fallout” nieco się zatem rozczarowałam.

Niemiłosiernie przystojny Tom Cruise raz przemierza tu ulice Paryża na motorze, a kiedy indziej biegnie po londyńskich dachach. Ekipa agentów bierze udział w elitarnym bankiecie i próbuje przechytrzyć spiskujący Syndykat. W trakcie melanżu nie wszystko idzie jak po maśle, więc trzeba trochę poimprowizować, by uchronić świat przed wybuchem nie jednej, lecz dwóch bomb atomowych. Christopher McQuarrie w „Fallout” z zamiłowaniem używa rozmaitych tropów fabularnych i ikonicznych, które stały się znakiem rozpoznawczym całego tego niemożliwego szaleństwa i zapewniają mu niesłabnącą popularność. Posunął się on jednak o krok dalej i funduje nam powrót do przeszłości, który nadaje całości nostalgicznego sznytu.

Począwszy od wysokiej ziarnistości obrazu, która zdominowała pierwszą połowę filmu, przez fetyszyzowanie starych wehikułów oraz liczbę fabularnych wolt, aż po garnitury Cruise’a — to wszystko przypomina nam w detalach o poprzednich częściach cyklu. McQuarrie z każdej pożycza „małe co nieco”: wątek romantyczny z filmu J.J. Abramsa, hongkońską z ducha scenę walki z filmu Johna Woo, a motyw podszywania się pod tożsamość wroga w obecności złowrogiej piękności ze świetnego „Ghost Protocol” Brada Birda. W „Fallout” brakuje także ciągłego udoskonalania technologicznego, na temat którego ironizował Bird — Tom Cruise korzysta niemal wyłącznie z własnej sprawności fizycznej i przestrzennej wyobraźni, a scenariuszowy pomysł na rozbrojenie bomby atomowej (cliché alert!) opiera się w dużej mierze na starym dobrym przecinaniu odpowiednich kabelków. Żonglerka motywami wydaje się sprawiać McQuarriemu dużo więcej radości niż tworzenie scen akcji, przez co „niemożliwe” odchodzi w zapomnienie — mało która sekwencja wywołuje pierwotny efekt „wow”; to uczucie towarzyszące kinomanom oglądającym akcję w siedzibie CIA w Langley, której zwieńczenie stanowi Tom Cruise zwisający z sufitu, łapiący w powietrzu spadającą ze skroni kroplę potu (ot i cały De Palma, by the way). Akcję sfilmowaną i napisaną tak, że wydawała się i postaciom, i widzom, porywem z motyką na słońce.

W filmie McQuarriego scen akcji nie brakuje, ale zniknął z nich polot i przekonanie, że w kinie niemożliwe nie istnieje. Jest precyzja, ale nie ma zabawy. Wszystkie wysiłki reżysera prowadzą do odtworzenia pewnego retro-klimatu — podobnie jak robili to J.J. Abrams w „Gwiezdnych wojnach: Przebudzeniu mocy” i Sam Mendes w „Spectre” — co czyni „Fallout” w pewien dziwaczny sposób filmem modnym, ale niekonieczniem stylowym. Dopiero finałowa sekwencja, podczas której dwa śmigłowce klinują się w skalnej wyrwie, dostarcza emocjonalnego i wizualnego spełnienia. Szkoda więc, że McQuarrie najmniej inspiruje się tym reżyserem, który stoi za sukcesem pierwszego kinowego „Mission: Impossible”.

Całość nie może oczywiście być klapą. Nie z takim zaangażowaniem, z jakim produkcji filmu oddają się wszyscy jego twórcy (z Cruisem na czele). To wciąż solidna, wykręcająca trzewia sensacja, z garścią świetnych pomysłów, którym zabrakło odrobiny wyobraźni. Kaskaderskie popisy, które nie epatują komputerową proweniencją, zgrabny humor i popisowe rozpisanie słynnych, hiperrealistycznych sztuczek z maskami dają nam gatunkowe poczucie bezpieczeństwa. Chciałoby się jednak filmowego przodownika, który wypełnia nie 100, ale 150 procent normy. Niemożliwe? Nie sądzę.

Ocena: 7/10

Powrót