Panie i Panowie, Wielka Piątka i Mała Trójka przedstawiają

Data: 11.02.2019

🗼Panie i Panowie, RKO przedstawia: 🗼

PANOWIE W CYLINDRACH / TOP HAT, reż. Mark Sandrich, 1935

top hat

Często mówi się o filmach z Fredem Astaire’m i Ginger Rogers jak gdyby był to 10-odcinkowy serial; swego rodzaju monolit. „W latach 30. najpopularniejsze były musicale z Astaire’m i Rogers”; „Astaire i Rogers przyczynili się do rozwoju gatunku”; „Filmy z Astaire’m i Rogers to połączenie komedii romantycznej z tańcem”. Otóż chciałoby się poczytać więcej, bo te musicale to wbrew pozorom nie są filmy „jednakowe”, które można sprowadzić do lakonicznego podsumowania.

„Panowie w cylindrach” to szczytowe osiągnięcie legendarnej pary tancerzy. Astaire gra tutaj tancerza opacznie wziętego za żonatego mężczyznę, a Rogers jest uroczą złośnicą z kręgosłupem moralnym, który nie pozwala jej na randki z (jak sądzi) mężem swojej przyjaciółki. Para spotyka się kilkukrotnie, by lekko i z urokiem wytańczyć kiełkujące w nich uczucie.

Powodem, dla którego nawet najbardziej pretekstowe fabuły (jak ta w „Robercie” z tego samego roku) sprzedawały się jak świeże bułeczki był jedyny w swoim rodzaju taniec Astaire’a i Rogers. Nie dość, że numery miały w sobie największy ładunek pomysłowości (inaczej niż generyczne opowiastki), to — w gruncie rzeczy przypadkowe — spotkanie aktorów na planie „Karioki” zaowocowało taneczną symbiozą, jakiej w kinie muzycznym można szukać ze świecą.

W „Panach w cylindrach” mamy do czynienia z bodaj najbardziej rozpoznawalnymi numerami tanecznymi w całej filmografii Astaire’a i Rogers. Słynne „Cheek to Cheek” (wykorzystane u nas barbarzyńsko w reklamie Ptasiego Mleczka) to symfonia doskonałości, „Top Hat, White Tie and Tails” to najlepszy solowy numer Astaire’a i hołd dla jego eleganckiego stylu, szarmanckości i wyjątkowości, a „Isn’t It A Lovely Day (To Be Caught in the Rain)” stanowi kwintesencję ekranowego humoru (w którym przodowała Rogers, tutaj w bryczesach parodiująca nonszalancję Astaire’a).

Astaire wystąpił jeszcze w wielu filmach, z doskonałymi skądinąd partnerkami (arcydzielne „Broadway Melody of 1940”), ale nic nie mogło się równać z partnerstwem z Ginger Rogers. Katherine Hepburn powiedziała: „Fred dał Ginger klasę, a Ginger Fredowi seksapil”.

Cóż, może i tak. Dla mnie ich taniec to czysta magia, której nie umiem wystarczająco opisać i której nie chcę zrozumieć.

***

🗽 Panie i Panowie, Columbia przestawia: 🗽

MODELKA / COVER GIRL, reż. Charles Vidor, 1944

Cover-Girl

Długo szukałam musicalu zrealizowanego w wytwórni Columbia Pictures. Nic dziwnego, bo nie było to studio, które realizowało filmy z tego gatunku — specjalizowało się za to w screwball comedies. Jakimś cudem jednak w 1944 roku Columbia wypuszcza „Modelkę”, która staje się przepustką do kariery Gene’a Kelly’ego. Zakontraktowany w MGM aktor nie miał czego grać w rodzimej wytwórni, więc paskuda-Mayer pozwolił mu na chwilowy skok w bok. Być może gdyby nie nonszalancja włodarza MGM, nikt nigdy nie obejrzałby „Amerykanina w Paryżu”. Kto wie.

„Modelka” jest opowieścią o kobiecej ambicji, która prowadzi młodą Rusty (w tej roli Rita Hayworth), do porzucenia dotychczasowego, szczęśliwego życia u boku Danny’ego (Kelly) — właściciela małego lokalu muzycznego na Brooklynie. Dziewczyna bierze udział w konkursie na „twarz z okładki” i błyskawicznie osiąga sukces.

Nierzadko filmy klasyczne dostarczają materiału do feministycznej krytyki, ale „Modelka” jest pod tym względem wyjątkowo bogata: po żadnej ze stron konfliktu (partner kontra magnat prasowy) nie kryje się dobro Rusty, a jej piękna twarz i długie nogi są wyjątkowo uprzedmiotowione. Myślę, że Laura Mulvey miała używanie, jeśli kiedykolwiek miała okazję obejrzeć film Vidora.

Inna sprawa, że numery muzyczne w „Modelce” sprawiają mi niebotyczną przyjemność. Taniec Gene’a Kelly’ego z własnym cieniem i choreografia wykonywana z dziką radością przez grupę znajomych na (studyjnych) ulicach Brooklynu zapierają dech w piersiach. „Deszczowa piosenka” to to nie jest, ale potencjał czuć na kilometr. Po takim filmie nie było wątpliwości, że Hayworth i Kelly osiągną status gwiazd.

Rok później Gene Kelly spotka się z Fredem Astaire’m na planie „Rewii na Broadway’u”. To jedyny raz, kiedy panowie spotkają się w filmie, by razem zatańczyć. Zaraz przed ich wspólnym, arcydzielnym popisem panowie ucinają sobie small talk. Brzmi to mniej więcej tak:

(Kelly) Hej, Fred Astaire! Witaj!
(Astaire) Witaj! Przepraszam, ale nie wiem, kim Ty jesteś. Czym się zajmujesz?
(Kelly) No cóż, tańczę.
(Astaire) W domu? Dla rodziny, na piknikach i tak dalej?
(Kelly) Nie, dla publiki.
(Astaire) Na ulicy.
(Kelly) Nie, nie, nie na ulicy, w filmach! Oglądasz chyba filmy, które zawierają numery taneczne?
(Astaire) Wiesz, staram się oglądać…
(Kelly) A widziałeś przypadkiem film „Modelka”?
(Astaire) Tak…
(Kelly) No to kto tam tańczył?
(Astaire) Czyżbyś był Ritą Hayworth?!
(Kelly) Nie, skąd… Ginger!

Pozdro dla kumatych! 😉

***

🦁 Panie i Panowie, MGM przedstawia: 🦁

WSZYSCY NA SCENĘ / THE BAND WAGON, reż. Vincente Minnelli, 1953

the band wagon2

Gwiazdorski status Freda Astaire’a to sprawa osobliwa: aktor nigdy nie wyglądał jak jego koledzy po fachu — mężczyźni o sporej tężyźnie, szarmanccy amanci o szelmowskim uśmiechu lub dojrzali i spokojni faceci w średnim wieku. Gdy jako 32-latek po raz pierwszy stanął przed kamerą (w filmie „Tańcząca Wenus”) naprawdę wyglądał chuderlawo, a łysina mogła wywoływać wrażenie, że oto mamy o czynienia z (o zgrozo!) człowiekiem starzejącym się. Ponieważ Astaire’a nie zatrudniono z uwagi na fizys, aktor zdołał utrzymywać swoją gwiazdorską pozycję dłużej, niż przewidywał to hollywoodzki standard: tańczył bowiem zawsze znakomicie.

Gdy więc minęły dla niego czasy współpracy z Ginger Rogers, a urok spontanicznego zawadiaki wyblakł, Astaire bywał obsadzany w rolach doświadczonego specjalisty: mentora, przewodnika, ikony. Tak też stało się we „Wszyscy na scenę”, w którym tancerz zagrał autotematyczną (i autoironiczną) rolę Tony’ego Huntera — nieco przekwitłej gwiazdy musicalu (kinowego i teatralnego).

Film Vincente Minnelli’ego to wariacja na temat klasycznego backstage musical’u, która za sprawą  polityki wytwórni — dużo, więcej, jeszcze więcej! — nabrała spektakularnego rozmachu. Wydaje się, że w MGM numery musicalowe nie tyle zintegrowane są z fabułą, ile z przestrzenią, której gargantuiczna stylizacja musi zostać ożywiona najlepszej jakości tańcem gwiazdorskiej obsady. Z tego powodu Fred Astaire (przyzwyczajony w RKO do pracy w przestrzeniach neutralnych) zaczyna szaleć na 42nd Street lat 50. w wersji studyjnej. Rozochocony w otwierającym utworze „Shine On Your Shoes” skacze po podestach, przegląda się w krzywym zwierciadle i robi sobie zdjęcie w fotobudce.

Później losy widowiska, w który zaangażowany zostaje Tony, stają pod znakiem zapytania.

Spektakl zostaje powierzony reżyserowi inscenizacji dramatycznych (trudno oprzeć się wrażeniu, że to parodia europejskiej słabości do powagi), który nie radzi sobie z jego realizacją.

Astaire odkurza więc „stary dobry musical” i wraca do najlepszych tradycji gatunku. Choć bez wątpienia finałowy numer „Girl Hunt Ballet” ma nowoczesny sznyt, między innymi za sprawą stylu zachwycającej partnerki Astaire’a, Cyd Charisse, tancerz nadaje mu klasycznej nuty i gracji.

Cytując inny, słynny numer z „Wszyscy na scenę”: to właśnie jest rozrywka.

***

🗼Panie i Panowie, RKO przedstawia: 🗼

KARIOKA / FLYING DOWN TO RIO, reż. Thornton Freeland, 1933

No Merchandising. Editorial Use Only. No Book Cover Usage. Mandatory Credit: Photo by RKO/Kobal/REX/Shutterstock (5884185k) Fred Astaire, Ginger Rogers Flying Down To Rio - 1933 Director: Thornton Freeland RKO USA Film Portrait Musical Carioca

Gdy Fred Astaire przyjechał w 1933 roku do Hollywood na tzw. „screen test”, został zakontraktowany osobiście przez słynnego Davida O. Selznika, który stwierdził: „Nie mam pewności co do tego człowieka, lecz czuję, że mimo zbyt dużych uszu i fatalnego podbródka, jego urok jest tak niezwykły, że da sobie radę przed kamerą”.

Swoją pierwszą rolę zagrał w „Tańczącej Wenus” u boku Joan Crawford, ale to KARIOKA była jego wehikułem do sławy. Astaire odgrywa tam właściwie samego siebie: tancerza i członka orkiestry Rogera Bonda (Gene Raymond). Gdy kompozytor zakochuje się w Brazylijce Belinhie (wspaniała Dolores del Rio), podąża wraz z zespołem jej śladami do Rio de Janeiro, gdzie wspólnie organizują niezapomniany performans.

Choć w filmie występują chorus girls tańczące i śpiewające w przestworzach, nic nie unosi widza ku niebu bardziej niż duet Astaire&Rogers. Ich pierwszy wspólny ekranowy występ, choć krótki, był elektryzujący do tego stopnia, że już rok później RKO wypuściło „Wesołą rozwódkę”, w której oboje zagrali główne role.

Są w kinie momenty, które trudno racjonalnie wytłumaczyć. Jak to się stało, że ten „łysiejący”, podobno „nie umiejący grać” tancerz stał się ikoną musicalu? Dlaczego „magia” miała miejsce na ekranie tylko, gdy tańczył razem z Ginger Rogers? Jest coś w tej dwójce, co trudno ująć w słowa.

***

🛡Panie i Panowie, Warner Bros. przedstawia: 🛡

POSZUKIWACZKI ZŁOTA / GOLD DIGGERS OF 1933, reż. Mervyn LeRoy, Busby Berkeley

Poszukiwaczki złota

O „Poszukiwaczkach złota” w Polsce nie mówi się za wiele. Całkiem to niesamowite, bo historii musicalu to film tak ważny, jak „West Side Story” czy „Amerykanin w Paryżu”: najbardziej dochodowe dzieło roku 1933 z udziałem takich gwiazd jak Ruby Keller, Ginger Rogers i Dick Powell zostało zrealizowane przed ustanowieniem kodeksu Haysa. Poza przyjemną fabułą oraz arcydzielnymi sekwencjami choreograficznymi może zatem zaoferować serię pieprznych żarcików.

Nakręcony podczas Wielkiego Kryzysu film opowiada o grupie chorus girls (jak nazywano wtedy dziewczęta śpiewające i tańczące w rewii lub musicalu), które na skutek problemów finansowych producenta tracą możliwość wystąpienia w spektaklu. Na pomoc przychodzi im tajemniczy i utalentowany mężczyzna, który pożycza twórcom pieniądze na realizację rewii. Praca rusza pełną parą, ale okazuje się, że na drodze do sukcesu stoi lęk co poniektórych bohaterów przed tzw. poszukiwaczkami złota.

Gwarantuję Wam, że nie widzieliście w kinie nic podobnego do przygotowanych i wyreżyserowanych przez Busby’ego Berkeley’a „numerów”. Otwierające „We’re In the Money” to ironiczny komentarz na temat ówczesnej rzeczywistości (dziewczęta tańczą w strojach przypominających monety), a „The Shadow Waltz” to wirtuozerski popis Berkeley’a, którego wyobraźnia nie znała granic. Tancerki oglądane z góry, tworzące rozety, pięknie układające się jasne tkaniny wirujące na czarnym jak smoła tle, sekwencja z neonowymi skrzypcami przypominająca awangardowe animacje: to wszystko i jeszcze więcej znajdziecie właśnie w „Poszukiwaczkach złota”.

***

🏔 Panie i Panowie, Paramount przedstawia: 🏔

UŚMIECHNIĘTY PORUCZNIK / THE SMILING LIEUTENANT, reż. Ernst Lubitsch, 1931

SmilingLieutenant4

Oto jeden z tych „problematycznych” filmów. Seria musicali Lubitscha jest absolutnie fantastyczna (wiecie, taka fabulous). Są te filmy jednak bardzo patriarchalne, czasem nawet seksistowskie. Maurice Chevalier odgrywa zwykle rolę cwaniaczka, który nic nie poradzi na to, że kobieca uroda tak go uwodzi, że skacze z kwiatka na kwiatek i nikt nie powinien mu mieć temu za złe (a fe!).

No, ale Chevalier jest absolutnie czarujący, a same musicale bajeczne — często o księżniczkach na tronie wymyślonych państw. Gdy zaś spojrzeć na Claudette Colbert nietrudno poszybować myślami ku „Ich nocom” Franka Capry, gdzie brawurowo zagrała „poskromioną złośnicę”. Tu w podobną rolę wcieliła się Miriam Hopkins, z równym wdziękiem i zadziorem.

Daję się zatem ponieść tej fantazji. Trudno jest się jej oprzeć.

P.S. Polecam każdemu seans; zobaczycie wtedy, że nic nie stoi na przeszkodzie gardzić pewnymi konceptami, doceniając jednocześnie reżyserski i aktorski warsztat.

***

🦁Panie i Panowie, MGM przedstawia🦁

BROADWAY MELODY OF 1940, reż. Norman Taurog, 1940

Kino nie pamięta doskonalszej sceny tańca. Fred Astaire i Eleanor Powell zagrali razem tylko w ostatniej z serii „Melodii Broadway’u”. Choć nie było między nimi takiej chemii, jak w przypadku Astaire’a i Ginger Rogers, to ich taniec do „Begin The Beguine” nie ma sobie równych: jest po prostu perfekcyjny.

W finałowej scenie wykorzystano lustrzaną podłogę, która odbijała światło ponad 1000 żarówek umieszczonych na suficie. Aktorzy trenowali długimi godzinami, ale taniec, który można oglądać, został nakręcony za pierwszym razem.

Astaire chwilę wcześniej odszedł z RKO. Eleanor Powell była wtedy u szczytu swojej krótkiej, 9-letniej kariery (później z powodów zdrowotnych nie mogła już tańczyć). Razem stworzyli na ekranie wirtuozerski duet.

Mówią, że ideał nie istnieje. Ha! Tylko spójrzcie na wideo.

***

🦁Panie i Panowie, MGM przedstawia🦁

DLA MNIE I MOJEJ DZIEWCZYNY / FOR ME AND MY GAL, reż. Busby Berkeley, 1942

Choć musical roku 1942 wciąż realizował podstawowe założenia rozrywki, to przede wszystkim miał odpowiadać aktualnym nastrojom społecznym. A te były zmienne — wszak USA ledwo podnosi się z krachu finansowego, by w 1941 roku oficjalnie przystąpić do II wojny światowej. Kino w Stanach Zjednoczonych, jak w chyba w żadnym innym kraju, jest jednak w stanie podnieść naród na duchu, zmotywować do działania i utrwalić w miłości do amerykańskiej kultury. God bless America.

„Dla mnie i mojej dziewczyny” jest dużo bardziej utylitarne niż większość filmów Berkeley’a — bezwstydnie rozpasanych, drogich widowisk filmowych, nawet gdy realizowanych w czasach ekonomicznego kryzysu. Opowieść o cwaniakowatym oportuniście Harrym (w tej roli — po raz pierwszy na ekranie! — Gene Kelly) i utalentowanej, ale skromnej Jo (Judy Garland) ustępuje ostatecznie miejsca podnoszącej morale serii patriotycznych scen z wojną w tle. W tym wszystkim jednak wciąż wzrusza.

P.S. W linku znajdziecie przeurocze wykonanie tytułowego utworu przez Garland i Kelly’ego (który dopiero później wyzwoli się z Astaire’owskiego modelu tańca). After all, that’s entertainment!

***

🦁 Panie i Panowie, MGM przedstawia: 🦁

TO JEST ROZRYWKA! / THAT’S ENTERTAINMENT!, reż. Jack Haley Jr., 1974

Zrzut ekranu 2019-06-10 o 11.51.47

Może jeszcze nie wiecie, czy lubicie musicale? Może uważacie, że „La La Land” to szczyt musicalowej formuły? W takim razie musicie obejrzeć „To jest rozrywka!”. Ta laurka złożona musicalowi nie tylko przekona Was, że nie warto poddawać się obiegowym opiniom o „ni stąd, ni zowąd tańczących aktorach”, lecz zapewni przegląd najlepszych „numerów”, jakie kiedykolwiek powstały w MGM.

(Bo jeśli którakolwiek wytwórnia miała aspiracje, by utrzeć innym nosa, to było to właśnie Metro Goldwyn Mayer. MGM od dekad reprodukuje mity o swojej wspaniałości, między innymi poprzez realizację filmów w stylu „To jest rozrywka!” czy „MGM: When the Lion Roars”. Gene’a Kelly’ego będzie zatem pod dostatkiem, ale o tandemie Fred Astaire & Ginger Rogers z czasów RKO możecie zapomnieć.)

Kiedy w 1974 roku zrealizowano ten wspominkowy projekt, w którym dostojne gwiazdy w garniturach i garsonkach rodem z lat 70. opowiadały o „starych dobrych czasach”, MGM jako studio już nie istniało. Po blasku klasycznego Hollywood w „To jest rozrywka!” nie ma już śladu: został tylko stary neon i opuszczone ulice studyjnego Nowego Jorku.

Mimo patosu, jakim otoczona zostaje historia tej wytwórni, w powietrzu unosi się apokaliptyczna aura. Wszystko jest zniszczone i zardzewiałe i trochę nie możemy uwierzyć, że ci wspaniali aktorzy i niesamowite aktorki zwyczajnie dosięgła starość. W ich spojrzeniu i gestach ujawnia się jednak oczywista prawda: to bez wątpienia oni. Ten pomost między „wtedy” a „teraz” daje się we znaki. Gdy podróżujemy w czasie do utopijnych musicalowych światów patrzymy na nie już trochę inaczej: raczej melancholijnie niż w duchu idealizującej nostalgii.

Tytułowy utwór „That’s Entertainment!” powstał na potrzeby musicalu „Wszyscy na scenę”, ale przez sprytne podsumowanie hollywoodzkich fabuł stał się hymnem MGM-u i Hollywood w ogóle. W latach 50. coraz modniejsze stały się autotematyczne musicale, które publiczność kochała za przepych i przywoływanie ulubionych fabuł i utworów. Już wtedy ludzie uśmiechali się pod nosem, gdy udało im się skompletować w pamięci szereg filmów, które przyszły im na myśl, kiedy Gene Kelly i Jean Hagen w „Deszczowej piosence” zmagali się z nową, dźwiękową formą melodramatu. Osławiona radość z odczytywania „nawiązań” narodziła się dużo wcześniej niż „Shrek” czy nawet „Poszukiwacze zaginionej Arki”.

Tymczasem, pomimo radości i głębokiego wzruszenia, którego doświadczyłam oglądając serię „To jest rozrywka!” (powstały jeszcze dwie części, w 1976 i 1994 roku) czułam przede wszystkim smutek, że ominęła mnie pewne epoka, w której bez pardonu można było wierzyć w ekranowe raje na Ziemi, w iluzję wytworzoną z cienkich gipsowych ścian, której nie zburzył nawet szalony rajd Donalda O’Connora przez prowizoryczne plany zdjęciowe w utworze „Make 'Em Laugh”. Wiecie, z jakiego musicalu, nie?

Powrót