STRACONE POKOLENIE, czyli o filmach „totalnie p***ego” Gregga Arakiego

Data: 27.03.2019

Po miłym, nostalgicznym cyklu poświęconym Johnowi Hughesowi czas na gościa, który ma nieźle zrytą banię. Podczas gdy reżyser „Szesnastu świeczek” nadał ton nastoletniemu kinu lat 80., w kolejnej dekadzie młodymi umysłami zawładnął twórca po drugiej stronie barykady: tworzący na marginesie, nienależny i totalnie pojechany Gregg Araki. To właśnie jemu poświęcę na blogu kilka kolejnych tygodni.

O ile czytając o filmach Hughesa mogliście wygodnie rozsiąść się w fotelu, z rozrzewnieniem wracając do seansów z lat młodzieńczych, o tyle Araki wywoła ciarki na Waszych plecach: czy to  wspomnieniem dystopijnego „świata na haju”, czy w efekcie pierwszego zetknięcia z twórczością kalifornijskiego reżysera.

Przejście od Hughesa do Arakiego nie jest przypadkowe. Jak wspomina w swojej wspaniałej książce „A jak Araki” Natalia Gruenpeter, jeden ze swoich filmów reżyser nazwał „Klubem winowajców” na kwasie. Trudno temu zaprzeczyć, a związków Arakiego z amerykańskim ojcem kina młodzieżowego jest więcej, niż można by się spodziewać.

Czekajcie zatem z niecierpliwością, bo… kaboom! Już niedługo tekst na temat „Totally F***ed Up”.

***

Zdjęcie inspirowane jest kilkoma elementami, które kojarzę z kinem Arakiego, a zwłaszcza z *teenage apocalypse trilogy*: estetyką lat 90., główną bohaterką „The Doom Generation” oraz zakrzywioną perspektywą.

***

TOTALLY F***ED UP, 1993

Totally f***ed up

O filmach Gregga Arakiego nie chce się pisać wytartymi słowami. Ponieważ jest to kino totalnie wywrotowe, przychodzi ochota na pojechane treści. Próby wycierania fejsbukowego walla przegiętym, wywalonym językiem mogą się jednak udać tylko wtedy, gdy zostawi się między wierszami pole do popisu dla wypartych zakamarków nienormatywnej wyobraźni. (W innym wypadku pruderyjny Facebook zablokuje to i owo).

Wyobraźcie sobie więc billboardowy świat, zaśmiecony plastikiem i petami, wszechobecną barbie-tandetą i buntowniczą postawą sięgającą do pasa (tam, gdzie szew koszulki z napisem „I blame society”). Świat widziany przez filtr najntisowego wideo, świat, który nie ma nic do zaoferowania. To świat „Totally F***ed Up”.

Opisywanie go z perspektywy przedmiotów mogłoby wydawać się prostą drogą do nostalgicznego wychodka, ale w przypadku filmowca, który traktuje konsumpcyjny szajs jak apokaliptyczne uniwersum, w którym znaki drogowe zwiastują koniec świata, ten fokus na rzeczy jest całkiem na miejscu. Wśród tych przedmiotów, martwych bardziej niż zwykle, żyje grupa nastolatków, którzy bujają się od miejsca do miejsca i rozmawiają, rozmawiają, rozmawiają. Udają, że wokół wszystko toczy się jak zwykle, że można bez przeszkód piknikować na łonie natury i nie zauważać zardzewiałej maszyny pracującej w tle — maszyny pamiętającej czasy przemysłowego dobrobytu, a dziś symbolizującej upadek Ameryki. Problemy Andy’ego, Patricii i ekipy w swojej błahości są cholernie istotne, ale bohaterów nie słucha nikt poza nimi samymi.

Wbrew światu i wbrew tytułowi, nie są oni zupełnie po***ani. Wręcz przeciwnie: drzemią w nich resztki troski i nadziei, których braknie bohaterom kolejnych filmów Arakiego, nihilistycznym do granic możliwości „The Doom Generation” i „Nowhere”. Codzienność ssie w Kalifornii spowitej gasnącym blichtrem Hollywood. Trzeba się w tym odnaleźć. Tylko czasem jest pięknie, ale zwykle to klasyczne, pospolite shithole, których pełno w Ameryce, choć trudno się do tego przekonać, gdy popkultura bombarduje nas nowojorskimi pejzażami.

Araki nie jest aktywistą, nie kręci postulatywnych filmów o społecznym zacięciu — pławi się raczej w tym basenie śmieci, odkrywa jego queerowy potencjał. Daje swoim bohaterom dużo wolności i jara się faktem, że wykorzystują ją w sposób zupełnie bezproduktywny. Śmieje się w twarz powadze i pieści nonszalancję płynącą wprost z inspiracji twórczością innego butnego filmowca, Jeana-Luca Godarda.

Gdy świat zaczyna umierać, Araki nie ucieka. Zostaje i obserwuje, co będzie dalej.

***

THE DOOM GENERATION, 1995

Zrzut ekranu 2019-04-11 o 22.58.19

Ryjobaniaki mają różne oblicza. Można zakochać się w czasowej pętli „Zeszłego roku w Marienbadzie” Alaina Resnais, można darzyć estymą filmy-zagadki niejakiego Davida Finchera, można też pławić się w pozbawionym jakichkolwiek zasad świecie Gregga Arakiego. „The Doom Generation” jest filmem o drodze bez celu, o ludziach bez charakteru, o świecie bez wartości. A wszystko to przykryte jest grubą warstwą zmielonej popkultury, siejącej postrach i zgorszenie w nie mniejszym stopniu niż bohaterowie.

Baudrillard nie mógłby sobie wymarzyć lepszej adaptacji swojej słynnej „Ameryki”. Arakiego USA jednocześnie fascynuje, odurza i brzydzi, a „The Doom Generation” wydaje się wyrafinowanym tęczowym rzygiem, miksem uczuć i perspektyw, które owocują twórczością niezwykle swoistą. Jednocześnie jest to film sprytny, który w każdym ujęciu fetyszyzuje sam siebie. Bo jak inaczej opisać tę zmyślną strategię? Arakiemu daleko do fabrykowania prestiżu, ale całkiem blisko do projektowania kultu: płytka, ale nośna metaforyka, ikoniczne wizerunki (zwłaszcza postaci Amy, z charakterystyczną grzywką, retro-okularami i czerwoną szminką) i narkotyczne wizje to przepis na dziwaczny film młodzieżowy, który w swojej płynności paradoksalnie chwyta ducha najntisów, o których niektórzy z nas nie chcą pamiętać.

Roger Ebert — uwielbiany przez Amerykanów krytyk filmowy, który zwykle hojnie obdarzał „gwiazdkami” rodzime produkcje — przyznał „The Doom Generation” zero gwiazdek i wyszydził obficie „postawę” reżysera, który niemal onanizuje się swoim filmem. Tak, Araki bawi się w film, bawi się w Amerykę, bawi się z oczekiwaniami i to w sposób, który dla widza wcale nie jest zabawny. Ebert przywołał też „lepsze filmy na ten sam temat” i dał reżyserowi do zrozumienia, że może powinien nauczyć się pokory.

Niektórym ta lekcja zapewne wyszłaby na dobre. Ale nie Arakiemu — jego bezczelne grzebanie w amerykańskiej zgniliźnie, które nie ma dydaktycznego zaplecza (nie poucza przez zaprzeczenie, nie nawołuje do opamiętania się), to nieczysta, zwyrolska rozrywka dla fanów apokalipsy, którą reżyser — śmiem przypuszczać — wyobraża sobie jako serię bezsensownych morderstw, dokonywanych między wypiciem puszki dietetycznej Coli a spaleniem skręta.

***

DONIKĄD / NOWHERE, 1997

Zrzut ekranu 2019-05-20 o 21.08.17

Tuż przez końcem milenium wszędzie pachnie strachem. Jeśli w „Totally F***ed Up” grupka queerowych nastolatków miała jeszcze nadzieję — a właściwie była jej nośnikiem, jedynym „szczerym” elementem sztucznej rzeczywistości — to w „Nowhere” można nią co najwyżej wytrzeć twarz samobójcy, wstrząśniętego osobistą tragedią. Nie jest to przenośnia — lepszego jutra nie ma, a ręcznik z napisem „HOPE”, przewieszony przez uchwyt lodówki na melanżu w domu Jujyfruita wydaje się nieśmiesznym żartem w obliczu przemożnego poczucia kresu pewnego świata.

Nie wszyscy czują zbliżające się zagrożenie. Tylko Dark (James Duvall), niejako w imię przeznaczenia, przygląda się światu uważniej; inni ogarnięci obsesjami i odurzeni dragami zupełnie ignorują fakt, że nieuchronnie zbliża się koniec. A nawet gdyby była to tylko mara, halucynacje młodocianego schizofrenika, to apokalipsę fundują sobie sami bohaterowie: niezdrowo bezmyślni, na różne sposoby uzależnieni brną w niezdrowe relacje i poddają się destrukcyjnym instynktom.

Araki w „Nowhere” kontynuuje pochód przez popkulturę, zwłaszcza w jej wersji śmieciowej, która z konsumpcji medialnej czyni nową mitologię. Blond surfer ze „Słonecznego patrolu” i zwierzchnik telewizyjnego boga, nawołujący do wiary za pośrednictwem infolinii mamią wymuskanymi wizerunkami, hipnotyzują, uwodzą. Ich władza pozwala im na przekraczania granic i odbieranie wolności ciał i umysłu.

Nadziei już nie ma. Jest tylko świat w rozsypce, śmieci i potwory z kosmosu podbierające nastolatkom piwo.

***

ZŁY DOTYK / MYSTERIOUS SKIN, 2004

Mysterious Skin

Gregg Araki udowodnił już, że potrafi opowiadać o młodych bez kompleksów, w sposób absolutnie kuriozalny, ale w jakiejś mierze autentyczny. Jak mało kto złapał w swojej apokaliptycznej trylogii zeitgeist najntisów i powitał nowe milenium ni to z nadzieją, ni ze smutkiem — ot, jakby patrzył na świat siedząc w kinie, popijając dietetyczną colę, po której zgniecioną pustą puszkę zostawi po seansie na siedzeniu.

Nie można jednak, jak mówi klasyk, „całe życie w***ać sushi”, albo — w tym przypadku — mieć beki ze wszystkiego i bujać się nocami po szpetnym Los Angeles. Gregg Araki też dorósł, choć tylko trochę i tylko na chwilę.

„Zły dotyk” to film śmiertelnie poważny. Po jego premierze w 2004 roku nie można było dłużej się na reżysera boczyć, ciskać w jego stronę gromów — Araki stworzył film „ważny”, a to, jak wiadomo, należy szanować.

„Zły dotyk” to historia dwóch nastolatków, których dzieli niemal wszystko: pochodzenie, temperament, styl, wygląd. Łączy ich natomiast doświadczenie gwałtu, który Neil (Joseph Gordon-Levitt) i Brady (Brian Lackey) przeżyli mając osiem lat. Film Arakiego przeprowadza chłopców przez proces wyzwolenia się spod piętna traumy, która naznaczyła ich życie na długie lata.

Można by przypuszczać, że szalony Araki nie będzie w stanie się wysubtelnić, opowiedzieć o problemie wymagającym wyjątkowego wyczucia. Tymczasem „Mysterious Skin” (angielski tytuł jest mniej wyświechtany i mniej, w gruncie rzeczy, ordynarny) to film fenomenalny — opowiedziany w oryginalny sposób, świetnie zagrany, a przy tym poruszający. Araki jest w tym wszystkim stylowy i autorski, co czyni film jeszcze lepszym, bo reżyser nie jest więźniem tematu, za który się zabrał.

Jeśli ktoś pomyślał sobie, że twórca „Doom Generation” zupełnie zmienił kierunek i porzucił dotychczasowe fascynacje pop-Ameryką, to może się srogo zaskoczyć. W „Mysterious Skin” pojawiają się kosmici, kiepskie, mieniące się na tęczowo żarcie, baseball i inne elementy popkultury USA. Nie funkcjonują one jednak dłużej jako fetysze lub ironiczny komentarz do śmieciowej rzeczywistości — stają się katalizatorem traumy. Finałowa rozmowa między bohaterami (przypominająca mistyczny seans terapeutyczny z „Hiroszimy, mojej miłości” Alaina Resnais) da chłopakom — być może — nadzieję na spokojny sen i pozwoli uwolnić się od przeszłości.

***

KABOOM, 2010

Zrzut ekranu 2019-09-5 o 23.13.43

Duży dzieciak, który rękami i nogami odpycha się od dorosłości — jak inaczej nazwać reżysera, który przez ponad dwie dekady lunchuje z dekadenckimi nastolatkami i odsuwa od siebie wszystko, co mogłoby świadczyć o jego artystycznej dojrzałości? Jeśli ktoś pomyślał, że po „Mysterious Skin” Araki na dobre spoważniał, to „Kaboom” jest filmowym środkowym palcem pokazanym zarówno „wymagającej publiczności”, jak i wymyślonej przez nią wizji ambitnego kina. Nic z tego, ziom — dalej bawimy się w czarownice i bliskie spotkania trzeciego stopnia.

Podczas gdy w „Donikąd” nadchodzącą apokalipsę dostrzegł tylko James Duval — ulubiony aktor Arakiego, tutaj występujący w roli medium na nieustającym haju — to w „Kaboom” armagedon dotknie wszystkich postaci, choć nastąpi to sposób wyjątkowo niepozorny. Przestańmy się więc przejmować — wydaje się przekornie mówić Araki — i dajmy się raz jeszcze ponieść fantazji made of plastic, made in USA.

W „Kaboom” swój ulubiony, ziarnisty obraz rodem z VHS-ów reżyser zamienia na estetykę reklamy i późnego MTV. Choć główni bohaterowie wydają się nad wyraz dojrzali — Smith studiuje wiedzę o filmie, z iskierkami w oczach oglądając „Psa andaluzyjskiego”, a London (wspaniała Juno Temple!) jest niezwykle świadomą swoich potrzeb młodą kobietą — są oni też produktem zinfantylizowanej kultury nowego milenium. Czasem ocenią współlokatora po jego kolekcji kolorowych japonek, innym razem poprowadzą śledztwo za pośrednictwem Wujka Google. Zawsze zaś spotykają się na kiepskie żarcie w koledżowej stołówce.

Ponieważ dojrzewanie u Arakiego to stan permanentny — eksperymenty nigdy się nie kończą, młodzi nigdy nie dorastają i nie mają najmniejszego zamiaru nic w swoim życiu zmieniać — szaleństwa młodości i nastoletnie halucynacje tylko przybierają na sile i muszą prowadzić do implozji, tytułowego kaboom! Reżyser jest tym samym jednym z nielicznych filmowców, którzy nie zmuszają swoich bohaterów do przerwania fascynującego, choć jednocześnie przerażającego stadium życia „między” dzieciństwem a dorosłością. „Między” jest piękne i szkaradne, zwyczajne i nadprzyrodzone, sensualne i magiczne — czemu z tego rezygnować?

***

WHITE BIRD IN A BLIZZARD, 2014

Długo zbierałam się obejrzenia „White Bird in a Blizzard”*, bo wiedziałam, że wtedy na dobre pożegnam się z Arakim, którego lubię najbardziej — bezczelnym, zanużonym po uszy w ekscesie i najntisach reżyserze, fana kosmitów, apokalipsy i śmieciowego jedzenia.

Elementem, który najbardziej łączy ostatni pełny metraż Arakiego z całą jego bogatą, pstrokatą twórczością, jest zapewne fiksacja na punkcie wizyjnych snów. To one nie dają spać Kat (młodziutkiej, bardzo seksualizowanej tu Shailene Woodley), której matka (Eva Green, perfekcyjna desperate housewife) pewnego dnia po prostu znika z domu, pozostawiając nastolatkę z jej kapciowatym ojcem.

Niby wszystko jest w „White Bird…” po staremu — akcja dzieje się na przełomie lat 80. i 90., młodzież wciąż bez krępacji rozmawia prawie wyłącznie o seksie, stylówki dzieciaki dalej mają bezbłędne, a muzyka wciąż podjudza do buntu (Depeche Mode!). Za to obraz bez videoskazy, gładki i prawie nostalgiczny, jasno daje nam do zrozumienia, że jesteśmy już zupełnie gdzie indziej niż bohaterowie „Donikąd”, „The Doom Generation” czy nawet „Kaboom”. Jesteśmy zdecydowanie bliżej ziemi, w czystych, schludnych amerykańskich domkach z wielkimi zamrażarkami wypełnionymi zepsutym mięsem.

„White Bird…” jest w pewnym sensie podobny do wspaniałego „Złego dotyku”. Oba filmy eksplorują temat wypartej traumy, przy czym ten pierwszy jest boleśnie dosłowny (uwaga: zepsute mięso!), podczas gdy drugi w irracjonalny sposób przejmujący (pisałam o nim tu). W „White Bird…” żaden szalony pomysł Arakiego (nie ma kosmitów!) nie odciąga naszej uwagi od dorastającej bohaterki, która z ekscytacją poznaje swoje ciało i pełna obaw zgłębia swoją psychikę. Postaci są bardziej niż kiedykolwiek potraktowane poważnie, co czyni film topornym. Świat bez obscenicznej popkultury jest bardziej melodramatyczny i zwyczajnie uboższy, a historia, zwieńczona fabularną woltą, po raz pierwszy w karierze reżysera lepi się od klisz.

I tylko matka Phila, chłopaka Kat, wydaje się kimś jakby nie z tego świata — kimś nieoczywistym, kto (tak coś czuję) z dziwacznym uśmiechem na twarzy rozgościłby się w apokaliptycznej rzeczywistości końca wieku. Może dlatego, że niewidoma Pani Hillman z zasłyszanych dźwięków tworzy swój własny świat, a może ma dość sprytu, by swoją sytuację wykorzystać i ten okrutny świat kiedy trzeba zostawić za sobą.

___

*posługuję się tytułem oryginalnym, bo polskie tytuły są dwa: „Biały ptak w zamieci” i „Śnieżny ptak”

Powrót