Wiecznie żywy John Hughes

Data: 11.02.2019

Otóż jak zaczynać, to z przytupem. Bo nie ma — jak sądzę — twórcy, który bardziej kojarzyłby się z kinem młodzieżowym niż John Hughes. Twórcy, który lubi swoich bohaterów, rozumie naturę konfliktu pokoleń i jego obowiązkową obecność w kulturze, wreszcie taki, który traktuje dzieci i nastolatków jako pełnoprawne, skomplikowane osobowości, a nie odszczep ich rodziców. To o jego filmach będę opowiadała przez najbliższe tygodnie.

Temu dorosłemu można było ufać nawet po trzydziestce.

***

sixteen-candles

SZESNAŚCIE ŚWIECZEK / SIXTEEN CANDLES, reż. John Hughes, 1984

Niewiele wydarzeń z życia nastoletniej dziewczyny zasługuje na większą uwagę niż szesnaste urodziny. W Stanach Zjednoczonych jest to pierwszy krok do osiągnięcia dorosłości. Wtedy ma się zmienić wszystko: można prowadzić samochód, kupić większy stanik, chodzić na imprezy dla fajnych ludzi, wreszcie pozbyć się pryszczy. Nie bez powodu szesnastka jest najsłodsza ze wszystkich urodzin. A przynajmniej powinna być.

Bo nie zawsze jest. W„Szesnastu świeczkach”, debiucie reżyserskim Johna Hughesa, sweet sixteen znaczy coś tylko dla Sam. Jej rodzina, zaaferowana ślubem starszej córki, na śmierć zapomina o urodzinach młodszej. Gdy dziewczyna rano staje przed lustrem z rozczarowaniem zauważa, że nic się nie zmieniło. Już sama świadomość wkroczenia w siedemnasty rok życia miała odbić się jakoś na jej wciąż dziewczęcej buźce. Niestety, nie dzieje się żadna magia.

Hughes łączy w filmie swoje upodobanie do „postrzelonej” komedii (screwball comedy) ze scenami obyczajowymi. Jest tu bowiem zarówno szalona impreza jako nieoficjalne przedłużenie szkolnych tańców czy gros zabawnych postaci (geeks’ gang!), jak i całkiem nie-zwyczajna rozmowa ojca z córką na domowej kanapie. Ten jeden dzień z życia całkiem ładnej, ale zwyczajnej girl-next-door, ma zupełnie nostalgiczny urok czasu, który kiedyś wydawał się po prostu „kolejnym nudnym dniem”, a po latach jest wspominamy z rozrzewnieniem.

W ogóle się nie dziwię, że „Szesnaście świeczek” jest w Stanach Zjednoczonych filmem absolutnie ikonicznym jeśli chodzi o dorastanie dziewcząt. Gdzie nie spojrzeć ktoś wciąż przypomina, jak dobrze byłoby, gdyby nasze życie w nastoletnim wieku mógł wyreżyserować John Hughes. Właśnie o tym mówi Olive z „Łatwej dziewczyny”, a Lara Jean z „Do wszystkich chłopców, których kiedyś kochałam” traktuje czołówkę filmu jako zestaw porad dotyczących związków. Normcore’owy wymiar „Szesnastu świeczek”, w którym reżyser nie fetyszyzuje „momentu, który na zawsze odmieni czyjeś życie” sprawia, że nabieramy do Hughesa zaufania i czujemy, że nie będzie nam wciskał kitu.

***

45310188_1581956835284181_8951210971603402752_o

KLUB WINOWAJCÓW / THE BREAKFAST CLUB, reż. John Hughes, 1985

Bardzo trudno pisze się o filmach, które kocha się całym sercem. Nie chodzi o to, że zwykle staramy się być krytyczni i ostrożni w sądach, a przy ulubionych filmach niektóre rejestry nie obowiązują. Zwykle okazuje się po prostu, że słowa to za mało, by móc oddać nasz osobisty stosunek, gorący afekt i sentyment. Zawsze też czuje się strach przed koniecznym riserczem, bo może się wtedy okazać, że mit, który narósł (lub którym sami otoczyliśmy film) upadnie jak cesarstwo rzymskie.

„Klub winowajców” jest dla mnie takim filmem — jak kamyk zebrany na zielonej szkole, który kilkanaście lat później przypomina o samych najlepszych chwilach. (Zapomniałam dodać, że kiedy mówimy o ulubionych filmach, nasza walka z kiczem słownym jest często z góry przegrana). Rozegrany w sobotę w „kozie” (osławione detention), w której — tak się akurat złożyło — muszą spędzić czas przedstawiciele większości klik Shermer High School, „Klub winowajców” toczy w imieniu swoich bohaterów cichy bój o ich niezależność.

Piątka rozgarniętych nastolatków wie bowiem o życiu więcej, niż chcieliby przyznać ich rodzice. Obecni w filmie głównie jako „widmo dorosłości”, nawiedzają swoje dzieci każdego dnia, by ostatecznie uśmiercić młodzieńczego ducha. Bo kiedy jesteś dorosły, twoje serce umiera.

Łącznikiem między światem dorosłych a nastolatków jest magiczna postać woźnego, który wydaje się wszechwiedzący (jak to woźny): rozumie, jaki los czeka każdego młodocianego buntownika i wyśmiewa refleksje dyrektora liceum spod znaku „za moich czasów”. Nie jest więc „The Breakfast Club” (chciałam, by oryginalny tytuł pojawił się tutaj choć raz) jedynie nastoletnią mrzonką, ale próbą zrozumienia natury konfliktu pokoleń.

Choć może się wydawać inaczej, jest to film w osobliwy sposób smutny. Nie można przecież dorosłości bezwzględnie „odepchnąć”, wykopać, zaprzeczyć jej. Ten dzień spędzony w kozie był pierwszym „dorosłym” dniem w życiu prymusa, osiłka, wariatki, królewny i przestępcy. Teraz będzie już tylko gorzej.

***

Weird-Science

DZIEWCZYNA Z KOMPUTERA / WEIRD SCIENCE, reż. John Hughes, 1985

W tym samym roku, w którym światło dzienne ujrzał „Klub winowajców” — pokoleniowy manifest ejtisowych nastolatków — John Huston tworzy jeszcze jeden, tym razem zupełnie postrzelony film. „Dziewczyna z komputera” to w zasadzie młodzieżowa screwball comedy, której motorem napędowym jest fantazja każdego dorastającego geeka: zaprogramowanie kobiety idealnej.

Lisa (Kelly LeBrock) przychodzi na świat prawie jak potwór Frankensteina, wygenerowana przez dziwnego pochodzenia tornado i elektryczne wstrząsy. To, co dzieje się dalej, jest równie pokręcone: wizyta nastolatków w zadymionym pubie, gruby melanż, rakieta przebijająca dom na wylot to tylko część tych dzikich fabularnych pomysłów.

Gary (Anthony Michael Hall) i Wyatt (Ilan Mitchell-Smith), szkolne nerdy, nie stworzyli kobiety na swoje usługi; obdarzyli ją inteligencją, sprytem i odwagą, dzięki czemu Lisa nie spełnia po prostu zachcianek chłopców, ale motywuje ich do działania i zachęca, by dzielnie walczyli o swoje. Chłopakom udaje się pokonać strach i umówić z fajnymi dziewczynami, postawić się starszemu bratu i, w pewnym sensie, zaimponować klasowym osiłkom.

„Dziewczyna z komputera” wygląda trochę jak familijny niedzielny film — jest w dużej mierze pastelowy z nutą ekstrawagancji rodem z kina klasy B. w postaci krzykliwych kolorów towarzyszących „naukowym” eksperymentom (zobaczcie, jak wygląda transza tytułowa!). Wydaje się wręcz, że film został zrealizowany z myślą o telewizji i niestety ma sporo wad tego typu produkcji — jak niezajmujący scenariusz i schematyczne postaci — przez co daleko mu do najlepszych historii Johna Hughesa.

Jeśli jednak lubicie szalone domówki rodem z kultowej „Menażerii”, to „Dziewczyna z komputera” jest totalnie do obejrzenia, zwłaszcza jako wprawka przed znakomitym „Wolnym dniem Ferrisa Buellera”!

***

51851956_2182284638754359_7935316395665915904_n

WOLNY DZIEŃ FERRISA BUELLERA / FERRIS BUELLER’S DAY OFF, reż. John Hughes, 1986

Jak tak patrzę na Ferrisa Buellera, to ze strachu zalewają mnie zimne poty. Jak ktoś robił tak lekkomyślne rzeczy w moim liceum, to kryłam się w domu i oglądałam „Gotowe na wszystko”. Z tego stresu.

Nie byłam cool nastolatką.

Ferris Bueller (Matthew Broderick) to fajny gość: pewny siebie, zabawny i z dobrą stylówą. Jego nonszalanckie podejście do życia jednym imponuje, a innych zwyczajnie irytuje. Ferris lubi dużo mówić i wszystkim się chwalić. Kozaczył do kamery zanim Frank Underwood uznał to za dobry sposób na narcystyczne monologi. No, jak to się mówi: albo go uwielbiasz, albo nie znosisz.

Jednego dnia Ferris pomyślał, że odpuści sobie szkołę, więc udaje chorego i namawia swojego najlepszego kumpla, Camerona (Alan Ruck), żeby pobujać się po Chicago furą jego ojca. Potem chłopaki wyciągają z lekcji dziewczynę Ferrisa, Sloane (Mia Sara), i cała trójka spędza razem „całkiem normalny wolny dzień”.

(ja nigdy nie byłam na wagarach. shame on me.)

„Wolny dzień Ferrisa Buellera” to obok „Klubu winowajców” najbardziej docenione dzieło w reżyserii Johna Hughesa. Pełen szalonych pomysłów jak mało który film przypomina wspaniałą tradycję screwball comedy, a sam Ferris jest kimś w rodzaju szałowego połączenia Groucho Marxa z Katherine Hepburn z „Drapieżnego maleństwa”. Symfonią kaszlów i rzygów wygenerowaną przez keyboard chłopak przekonuje przez telefon pierwszoroczniaków, że niemal umiera, żeby potem zwiać z domu, w restauracji podawać się lokalnego barona — króla kiełbasek — i triumfalnie wystąpić na paradzie w towarzystwie dziewcząt twistujących do „Twist and Shout”.

Gdy depresyjnym tonem nauczyciel ekonomii wykłada o wielkim kryzysie, wcale się nie dziwię, że pół szkoły myśli tylko o tym, jak tu zdezerterować i nie musieć więcej wracać do tego okropnego przybytku edukacji. Tak jak w „Klubie winowajców” i tu szkoła odpowiada za wszystko, co w życiu nastolatka nudne, upupiające, a czasem upokarzające. U Johna Hughesa high school nie jest sielskim miejscem; to magiczny *czas liceum* sprawia, że myślimy o nim ciepło. A jest to czas, kiedy po prostu dobrze się bawisz, bez względu na wszystko. Jeśli tylko masz dość odwagi.

***

Zrzut ekranu 2019-02-15 o 19.49.50

ONA BĘDZIE MIAŁA DZIECKO / SHE’S HAVING A BABY, reż. John Hughes, 1988

John Hughes lubił młodych ludzi — w każdym wieku. Miał słabość do młodego ducha, który zaszywał się także w niektórych dorosłych; tych, którym udało się uniknąć symbolicznej śmierci z okazji trzydziestych urodzin. Nie każdy młody duch jest jednak godzien pielęgnowania. I Hughes o tym wiedział.

„Ona będzie miała dziecko” to film o fantazjach, które psują fajne życie. Jake (Kevin Bacon) i Kristy (Elisabeth McGovern) tuż po ukończeniu szkoły decydują się wziąć ślub. Nie ma wątpliwości, że się kochają, a wyjazd do koledżu często skutkuje rozłąką, a w efekcie rozstaniem z *high school sweetheart*. Para rozpoczyna więc wspólne życie, choć Jake co rusz marzy, by jeszcze raz zrobić coś szalonego. Dorosłość jest bowiem istnym koszmarem na jawie.

Źródłem humoru są właśnie te marzenia i wizje, czasem absurdalne, innym razem po prostu dziwaczne: rozbudowana przysięga małżeńska zobowiązująca Jake’a do codziennych komplementów i oddania żonie kart kredytowych, taniec sąsiadów z kosiarkami na przedmieściach Chicago czy szyderczy śmiech pacjentów kliniki, do której bohater przychodzi „zbadać swoją próbkę”.

Paradoksalnie kurczowe trzymanie się niektórych młodzieńczych marzeń — o skoku w bok z nieznajomą blond superbombą, byciu wielki, uznanym i rozpoznawalnym pisarzem, wiecznej przyjaźni z narwanymi kumplami ze szkoły średniej — sprawia, że ginie w człowieku to, co najlepsze. Nie są one złe same w sobie, sugeruje Hughes, ale nie mogą zupełnie zastąpić rzeczywistości, która — gdy się dobrze przyjrzeć — nie jest taka straszna, jak może się czasem wydawać. Jasne, od czasu do czasu każdy popada w paranoję (nawet Kristy, opętana przez chwilę ideą szybkiego posiadania potomstwa), ale najważniejsze, by nie stracić gruntu pod nogami na zbyt długo.

„Ona będzie miała dziecko” jest wyjątkowym filmem w dorobku Hughesa: dorosłość nie jest tu majaczącą się w oddali zjawą (jak w „Wolnym dniu Ferrisa Buellera” lub „Klubie winowajców”), lecz potworem, którego oddech czujemy na placach. Przy odrobinie dobrej woli można jednak można go jednak oswoić, a nastąpi to wtedy, gdy przestaniemy się go bać.

***

Curly Sue

NIESFORNA ZUZIA / CURLY SUE, reż. John Hughes, 1991

„Niesforna Zuzia” to ostatni film w krótkiej reżyserskiej karierze Johna Hughesa i wydaje się, że władca nastoletnich dusz nie miał już innego wyboru, niż w końcu stanąć twarzą w twarz z jednym z największych reżyserskich wyzwań: opowieścią o dzieciństwie i dziecięcych bohaterach.

Hipokryzją byłoby jednak twierdzić, że potrafi się wygrzebać z własnej pamięci doświadczenie dzieciństwa w stanie czystym. Hughes miał w trakcie realizacji filmu 40 lat i zdecydował się historię Zuzi (Alisan Porter) opowiedzieć przez pryzmat zdecydowanie mniej charyzmatycznych dorosłych bohaterów. Dzięki temu uchronił się przed fałszem mitologizującej nostalgii, jednocześnie zachowując urok spontanicznych dziecięcych zachowań.

Zuzia jest bowiem niezwykle rezolutną dziewczynką, która radzi sobie w życiu lepiej niż niejeden 16-latek z „dobrego domu”, który płacze, bo nie ma jeszcze własnego samochodu. Nauczona przez Billa (świetny Jim Belushi) jak przetrwać na ulicy, oszukiwać w karty i zdobywać jedzenie jest przekonana, że nic więcej jej w życiu nie trzeba. Kiedy na horyzoncie pojawia się prawniczka Grey (Kelly Lynch), Zuzia musi stawić czoła swoim głęboko skrywanym potrzebom.

W kinie, podobnie jak w codzienności, mało jest „rzeczy” śmieszniejszych, niż udające dorosłego dziecko. Ot i największy paradoks życia: kiedy jesteś mały/a chcesz prędko dorosnąć, a kiedy jesteś dorosły/a tęsknisz za beztroskimi czasami dzieciństwa. Choć ani ta dorosłość taka poważna, ani dzieciństwo takie beztroskie, trudno przestać miotać się w tę i we w tę — między wizją najlepszego życia a najbardziej prozaiczną codziennością.

Zuzia jest jednym z tych zabawnych dzieci, które zachowaniem zupełnie zaprzeczają swojemu wiekowi, ale też jedną z niewielu, która w końcu odkryje i doceni czar dziecięcych lat. Hughes zawarł w tej postaci bogaty wachlarz emocji, zachowań i gestów, które mają zarówno potencjał komiczny, jak i dramatyczny. „Zuzia o kręconych włosach” pozostaje jedną z najbardziej pamiętnych postaci dziecięcych w kinie (obok Addie z „Papierowego księżyca” czy Oscara z „Blaszanego bębenka”). Zasługa to zarówno Alisan Porter (obecnie 37-letniej), która brawurowo wcieliła się w rolę wygadanej, wiecznie umorusanej psotnicy, jak i Johna Hughesa, dla którego zawsze najważniejsze było oddać bohaterom i bohaterkom należny im szacunek. Wydaje się, że między innymi dzięki sympatii do młodych bohaterów John Hughes pozostał wiecznie młody.

Powrót