Z notatnika festiwalowicza. American Film Festival

Data: 02.11.2016

Też tak czasem macie, że już nie możecie patrzeć na kino amerykańskie? Wydaje się wam, że już wszystko o nim wiecie, bo obejrzeliście galę oscarową i prześledziliście, co tam się zdarzyło w Sundance pod okiem Roberta Redforda? Straszna bzdura. Na American Film Festival mamy przegląd zarówno najnowszego kina, jak i klasyki, fabuły i dokumentu – czego tylko dusza zapragnie, a to i tak tylko kropla w morzu tej niezwykle bogatej kinematografii.

7. edycja wrocławskiego festiwalu była moją pierwszą, wobec czego podchodzę do niej z niesłabnącym entuzjazmem nowicjusza, choć pewnie wszędzie indziej wstawianie przed 8.00 rano i zwlekanie się z łóżka tylko po to, żeby odebrać osobiście wejściówki na seanse, byłoby jak filmy Inarritu – nie do zniesienia. Tutaj jednak zahartowana, z cebulą na głowie i #nomakeup stałam pokornie w kolejce punkt 8.30. I było warto, bo udało mi się zobaczyć wszystkie najbardziej oczekiwane przeze mnie filmy.

Zacznę od wielkich nazwisk i wielkich oczekiwań. To takie niby kino niezależne, ale w zasadzie teraz to już w ogóle, skoro te dzieła mają huczne premiery, są filmami otwarcia i znajdują się w sekcjach highlights albo festival favorites (wiadomo, że nazwy muszą być po angielsku – „ulubione” brzmi przecież jak ta część przeglądarki, do której nikt nie zagląda). Nie ma to jak zjeść ciastko i mieć ciastko.

Parówka

„Jamnik” Todda Solondza to największe rozczarowanie w tej dziedzinie. Jako wielka fanka „Happiness” zapłakałam w duchu nad obrazami-banałami, którymi w swoim najnowszym filmie uraczył mnie reżyser. Suczka, którą oglądamy w kącie kilku kadrów, stanowi pretekst do pokazania ludzi, którymi reżyser szczerze gardzi. Kiedyś miałby dla nich trochę sympatii i zrozumienia, a teraz oferuje im jeno kupę gnoju. Nie żartuję. „Jamnik” nie sprawdza się jako opowieść o antropocentryzmie, bo pies jest tylko punktem wyjścia – o którym zapominają nie tylko bohaterowie, ale także widzowie. A jeśli coś z znika z obszaru refleksji, to tak, jakby tego w ogóle nie było. Jako element znaczący (w sensie semiotycznym) suczka funkcjonuje gdzieś na peryferiach, od czasu do czasu wzbudzając w widzu (a jakże) poczucie niesmaku spowodowane tym, co dzieje się z jej ciałem. A dzieje się brzydko i zbyt dosłownie, a czasem nawet pod publikę, ku uciesze ludzi, których bawią dialogi o psie Mohammedzie i (użyję tego słowa drugi raz) kupa.

Skąd się bierze wąs

Na szczęście potem było już tylko lepiej. O Jarmuschu napiszę tylko tyle, że jest to powrót do świetnej formy po średnio udanym „Tylko kochankowie przeżyją”. Na resztę bezczelnie każę wam poczekać. Wiem, że już zacieracie rączki!

Za to co ten Linklater, to ja nie wiem. Wziął sobie lata 80., bo to takie teraz modne, ale jak przystało na szczwanego człowieka – modzie nie uległ, tylko ją sprytnie przekroczył. Portret uniwersyteckich baseballistów to kampowa wywrotka – reżyserowi nie chodzi o to, żeby jechać na nostalgii, tęsknocie za straconą i piękną przeszłością, ale by ukazać żartobliwy aspekt samego procesu wspominania i fetyszu kina na punkcie własnej przeszłości. Dziwne fryzury, obowiązkowy wąs i gatki zanadto opinające przyrodzenie młodych mężczyzn z jednej strony są absurdalne, a z drugiej zupełnie naturalne dla tamtego czasu. To napięcie jest generowane przez dystans czasowy, który dzieli nas, widzów AD 2016, od lat 80. Świadomość śmieszności wydaje się z jednej strony naszą siłą, a z drugiej przekleństwem, bo szczerość i żywiołowość tej kultury była udziałem tylko tych, którzy mieli okazję w niej uczestniczyć. Nietrafione będą zatem zarzuty o przedmiotowe traktowanie w filmie kobiet czy prezentowanie krzywdzących stereotypów na temat sportowców. W przypadku bohaterów nie ma mowy o bagażu doświadczenia i wiedzy, która by mogła ich na te niestosowności wyczulić. Tym dysponują tylko widzowie, którzy bez problemu wyczują przesadę, ale sam film istnieje tak, jakby przyszłość nigdy się nie wydarzyła. Linklater wyczula nas na historyczność kina i jego obrazów, które z każdą kolejną dekadą nabierają nowych sensów.

Przerwa obiadowa

Tak jak u Solondza nadszedł czas na balladę o jamniku, tak w tym tekście nadeszła pora na recenzję lokalnej szamki. Może ze mnie jakaś ignorantka, ale czy „obiad wzorcowy”, na który składa się mielony z ziemniakami i burakami, to odpowiednik łódzkiej migawki? Cóż to za wzorzec – ja nie mam pojęcia, ale byłam uradowana, bo obiad za 6,90 zł często się nie zdarza. Polecam zatem bar koło Kina Nowe Horyzonty. Dla poszukujących bardziej fancy jedzenia zapraszam do bistro BLT & taps. Dalej nie zaszłam.

Przyjechałaś oglądać nudne filmy”…

… czyli dlaczego, mimo wszystko, wybrałam się na kilka pokazów w ramach retrospektywy Wima Wendersa. Zawsze powtarzam, że jeśli miałabym wybrać jednego reżysera, którego filmy miałabym oglądać do końca swojego życia, to byłby to Wenders. Nie dlatego, że wszystkie jego filmy są dobre. Bo nie są. W tym wypadku jestem trochę jak Truffaut i po prostu uprawiam staromodną strategię krytyczną zwaną polityką autorską. Niezależnie od tego, jak fatalny będzie kolejny jego film, będzie w nim zawarte jego spojrzenie na rzeczywistość, które jest bardzo pokrewne mojemu. W czasie AFF wyświetlono sześć filmów Wendersa, zrealizowanych w USA lub niejako z tym krajem związanych. Szkoda, że jedynym naprawdę godnym uwagi dziełem był „Paryż, Teksas” – a można było, idąc tropem amerykańskim, wyświetlić świetną „Alicję w miastach” albo „Koniec przemocy” – tak, żeby sekcja była nieco bardziej zróżnicowana pod kątem jakości. Ekhem, po prostu – żeby były w niej dobre filmy.

Smutno się trochę zrobiło, bo widać w „Filmie Nicka” czy „Nie wracaj w te strony” interesującą, jak zwykle u Wendersa, koncepcję przestrzeni, jego wrażliwość na tzw. „puste miejsca”, wyjątkowe spojrzenie na miejskie krajobrazy, ale brak im kontrapunktu w postaci dobrze opowiedzianej historii i ładu, który by te wszystkie ujęcia spiął w spójną całość. Naprawdę można było dokonać lepszego wyboru na tę okazję.

W Europie szukam hajsu

Wokół persony Orsona Wellesa narosło już tyle mitów, że na bazie każdego z nich można by stworzyć osobny festiwal filmowy. Na AFF skupiono się jednak na prezentacji tych dzieł, które realizowane były w Europie, jak zawsze nie bez problemów finansowych. Przebłyski geniuszu widoczne są jednak w obrazie niezależnie od budżetowych ograniczeń. Udało mi się zobaczyć trzy filmy z sekcji – „F jak fałszerstwo”, „Falstaff” i „Otello” – i każdy z nich to triumf wyobraźni, rzemiosła i wyczucia tego, co w filmie wypada, a czego nie. Dobry smak nie ominął żadnego z dzieł Wellesa, a jego adaptacje sztuk Szekspira nie bez kozery są uznawane za jedne z najlepszych w historii kina. Przykładem niech będzie scena otwierająca „Otella” – czerpiąca z najlepszych wzorów klasycznego kina amerykańskiego, przesianego przez estetyką ekspresjonistyczną i z uwzględnieniem szekspirowskiego ducha w najczystszej postaci. Rozpoczynająca się ujęciem na martwego dowódcę armii, przytłaczająca, gęsta, skąpana w ciemnościach jest plastyczna, a kamera eksponuje fakturę skóry. Pochód żałobny jest nie tyle pełen smutku, co fatalizmu. Mając świadomość tego, że jest to zwieńczenie historii, już od początku wiemy, że koniec filmu nie da nam katharsis, nie pozwoli odetchnąć. Jednocześnie nie pada tu ani jedno słowo – ich bogactwo ujawni się dopiero z początkiem historii, przywracając „Otella” na tory teatralnej dramatyczności.

Są więc adaptacje Wellesa niezwykle literackie i filmowe jednocześnie. Postaci mówią bardzo dużo, Wielkimi Słowami z klasycznego dramatu, które za nic miały pierwotnie przestrzeń, w jakiej je ekspresyjnie wyrażano. Welles rehabilituje obraz i prezentuje postaci w niepokojącym światłocieniu. Otello porusza się po surowym zamku, a im mocniej owładnięty jest zazdrością, która zniekształca jego wyobrażenie o żonie, tym więcej na ekranie krzywizn, gwałtowności i furiacko pracującej kamery.

Far from american heaven

To oczywiście tylko część programu, bogatego jeszcze w dokumenty, sekcję on the edge i zaskakujące odkrycia. Takie mamy czasy, że kino festiwalowe to kino smutne, dlatego na AFF mało jest filmów z happy endem albo chociaż napawających nadzieją wraz z ostatnim kadrem. Wyjątkiem był najnowszy film Clinta Eastwooda, „Sully” (film o „cudzie na Hudson”) i amerykańskie do kwadratu „Wystrzałowe krewetki”. Smutek na ekranie rekompensował dobry humor festiwalowiczów, zawsze wygodne siedzenia i stały dostęp do kawy w bufecie. Nie ukrywam, że voucher na HBO GO też bardzo spoko (dzięki, AFF!).

Skutek jest więc odwrotny od zamierzonego – zamiast mieć dość amerykańskiego kina, wróciłam do domu z apetytem na seanse klasyki i świeżynki zza oceanu. Człowiek-zajawka (to ja!) wchodzi do akcji – możecie obserwować moje konto na Filmwebie, pewnie zobaczycie kolejne gwiazdki, kolejne odhaczenia, kolejne serduszka.

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót