Allenowska neuroza na smutno – recenzja filmu „Blue Jasmine”

Data: 01.09.2013

Wygląda na to, że powiedzenie na temat zmiennej twórczości Allena sprawdza się ponownie. „O północy w Paryżu” było udane, „Zakochani w Rzymie” dość przeciętne, a „Blue Jasmine” sprawia, że wszyscy ponownie rozpływają się nad wyjątkowym stylem, który przy złych produkcjach nudzi a przy dobrych dodaje smaczku oraz niezaprzeczalnym kunsztem aktorów. A ja, choć uwielbiająca allenowskie komedie, zadowolona jestem, że w końcu, po latach, mogę obejrzeć coś o zabarwieniu dramatycznym, co wyszło spod ręki Woody’ego. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepszy od lat film reżysera.

Ciągle gadająca do siebie, spłukana Jasmine, która stała się ofiarą swego męża oszusta, przyjeżdża do San Francisco, by zamieszkać u siostry. Dystyngowana dama nie jest ani przyzwyczajona do życia bez wygód ani do zachowania swojej niezdecydowanej siostry Ginger. Szuka dobrej pracy (bo myśli, że to takie proste) i bogatego męża z klasą. Tak brzmiałby być może opis filmu, który dystrybutor umieściłby na okładce DVD. Ale ten zwyczajnie by kłamał, bo jak często u Allena bywa, rzecz dzieje się między wierszami. Gdzieś między „dystyngowaną” a „damą” znajdzie się wyrachowanie i poniżenie, a między „ofiarą” a „oszustem” manipulacja i zazdrość. Co oczywiście dalej nie ułatwia sprawy, bo choć główna bohaterka (Cate Blanchett) jest tak okrutnie irytująca, to jej siostra (Sally Hawkins) wkurza tylko trochę mniej, a to dlatego, że jest mało świadoma swojej głupoty. Nie możemy więc pomyśleć, dumni z siebie, „a widzisz Jasmine, mogłaś żyć jak Ginger”, bo ta też nie bardzo radzi sobie z życiem. Allen daje nam anty-wzorce. Pokazuje, że mamy do wyboru dwie drogi, z czego każda jest zła. Zdaje się mówić: nie ma złotego środka. Można próbować poradzić sobie z oceną głównych bohaterów i sytuacji, w jakich się znaleźli, ale na próżno. Sami sobie zgotowali ten los, a my jesteśmy bezradni, bo jedyne względne wzorce moralne, jakie możemy znaleźć, pojawiają się na krótko i nie pozostawiają nadziei. Taką smutną prawdę wygłasza nam Allen.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Wiadomo, jak jest – choć twórca „Vicky Cristina Barcelona” nas bawi, to pod śmiechem kryje się to, czego nie chcemy nigdy dostrzec, a co głęboko w nas siedzi i kłuje w żołądek: beznadzieja i akceptacja rzeczywistości, której nie możemy zmienić. Każdy z bohaterów „Blue Jasmine” żyje wymyślonym przez siebie życiem, w które wkrada się codzienność i drugi człowiek. Postaci kurczowo trzymają się złudzeń, bo pozbycie się ich jest bolesne i niewygodne.

W całej doborowej obsadzie najdoskonalej ten stan oddaje odtwórczyni głównej roli, Cate Blanchett, której należą się gromkie brawa za odnalezienie się w roli rybki wyciągniętej ze złotego akwarium. Zagrać osobę rozstrojoną emocjonalnie (co zwykle przypada w udziale Allenowi, który gra samego siebie) z taką klasą potrafiłoby niewiele aktorek, a jej porcelanowa uroda, doskonałość ruchów i powab jeszcze wyraźniej kontrastują z charakterem bohaterki. To wirtuozeria w czystej postaci. I choć to Jasmine w wykonaniu Blanchett dominuje na ekranie (nawet, gdy nie jest sama w kadrze), to trzeba powiedzieć, że Alec Baldwin i Sally Hawkins dotrzymują jej kroku, tworząc doskonały obraz dysfunkcyjnych relacji międzyludzkich.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Dawno nie oglądaliśmy Allena w takiej formie. Nawet jego dobre komedie z ostatnich lat bywały głównie „hołdem dla” bądź „polemiką z” najbardziej znamienitymi artystami XX wieku. „Blue Jasmine” jest natomiast poważniejszy: taki, że można nad nim nawet podumać i podyskutować. Można wymieniać zdania co do tego, ku której patologii (obsesji pieniędzy i pozycji społecznej czy bycia w związku) korzystniej jest się zwrócić. Wybór nie jest prosty, być może nawet niemożliwy. Dobrze się stało jednak, że najnowsze dzieło Allena to dzieło tak różne od jego poprzednich filmów, pełnych uwielbienia dla europejskich cudów architektury. To stwierdzenie jest oczywiście nieco krzywdzące, ale nie można zaprzeczyć, że allenowskie obrazy Barcelony, Paryża i Rzymu to filmowe pocztówki, z nutą nostalgii, lekkie i przyjemne, z reguły pozbawione charakterystycznego pierwiastka pesymizmu. Ten zaś nadaje obrazom twórcy „Zeliga” niepowtarzalną atmosferę, jaką ponownie po paru latach odnajdziemy w świetnym „Blue Jasmine”. Oby tak dalej, Woody! Możesz sobie jeszcze trochę ponarzekać!

Ocena: 5/6

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót