A jednak się mieści! – recenzja „W głowie się nie mieści”

Data: 08.07.2015

Jakiś czas temu (tak, wiem – o wiele za późno) zachwyciłam się animacjami tworzonymi przez Miyazakiego i innych autorów realizujących swoje dzieła w ramach Studia Ghibli. Zachwyt ten był spowodowany nie tylko obrazowaniem kultury tak odmiennej od naszej, zwanej ogólnie zachodnią oraz eklektyczną stylistyką, łączącą w sobie tradycje japońską i amerykańską, ale przede wszystkim wartościami, jakie te filmy przedstawiają, a raczej sposób, w jaki je niuansują.

Po tej fascynacji stwierdziłam na przykład, że kiedy będę miała swoje dziecko, to zdecydowanie zacznę jego edukację filmową od animacji Studia Ghibli, pozostawiając moje ukochane „Potwory i spółka”, „Króla Lwa” czy „Pocahontas” na nieco później. Wszystko dlatego, że zarówno animacje sygnowane nazwiskiem Disneya jak i te produkcji Pixara, skądinąd piękne, przekazują jednak dużo bardziej czarno-biały obraz świata niż produkcje azjatyckie. Wszystkie odcienie szarości można dostrzec w filmach „Ruchomy zamek Hauru” czy „Mój sąsiad Totoro”. Tam „bogowie” mają swoje przywary, całkiem powszechne zresztą (np. obsesję na punkcie wyglądu); miłość, choć stanowi istotną wartość, nie pokona wszystkich przeciwności losu, a zrealizowanie jednego z celów nie daje gwarancji dożywotniego szczęścia. Może trochę zbyt rygorystycznie osądzam uwielbiane przez wszystkich produkcje The Walt Disney Company i Pixara, ale myślę, że łatwiej w ten sposób uchwycić mój sposób myślenia. Do rzeczy jednak.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

W taki właśnie sposób myślałam o animacjach Disneya czy Pixara, podobnie zresztą jak o filmach na podstawie powieści Nicolasa Sparksa – trochę w kategoriach guilty pleasure (choć nie sposób te filmy w rzeczywistości porównywać). Obejrzałam jednak „Krainę Lodu” i mówię sobie: „nie no, bomba!”. Rycerz z bajki jest wyjątkowo rycerzem o sercu z kamienia, a najważniejszym wątkiem wcale nie jest dążenie dziewczyny do odnalezienia wybranka serca i zamążpójścia, ale silna więź łącząca siostry. Miłość siostrzana, a nie tam jakieś zakochanie, ostatecznie przełamuje lody – dosłownie i w przenośni. Prawdziwy boom nastąpił jednak parę dni temu, kiedy wybrałam się do kina na „W głowie się nie mieści”. Tak, proszę Państwa, dotarliśmy wreszcie do właściwego punktu – recenzji. Ta produkcja przywraca mi bowiem na dobre wiarę w wieloaspektowe filmy familijne sygnowane nazwiskiem Disneya czy produkcją Pixara.

„W głowie się nie mieści” to historia bardzo oryginalna – nie bazuje na żadnej baśni, micie ani podaniu ludowym. Pomysł na nią jest prosty: trochę (choć zestawienie to może kogoś zgorszyć) rodem ze znanej sekwencji filmu „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać”. Oto oglądamy upostaciowione emocje, które kierują naszymi działaniami i dbają o kształt naszej osobowości, pojemność pamięci i moralność. Główną bohaterką jest Radość, która w umyśle nowo narodzonej Riley pojawia się pierwsza, ale po chwili dołączają do niej Smutek (Pani Smutek), Strach, Gniew i Odraza. Wszyscy kierują zachowaniami Riley, przy czym to Radocha wydaje się dowodzić wszystkim i wszystkimi – uważa bowiem, że najważniejsze jest to, by Riley była szczęśliwa. Kłopoty pojawiają się, kiedy wciąż odsuwana od jakiejkolwiek pracy Smutna decyduje się pomóc kolegom i przypadkowo zabarwia szczęśliwe wspomnienia dozą smutku. Budowane z pietyzmem fundamenty (Hokej, Wygłupy, Przyjaźń, Szczerość, czy wreszcie Rodzina) zaczynają się chwiać. To wszystko ma związek z wyprowadzką Riley z jej rodzinnego miasta, co stanowi pierwszą tak gwałtowną zmianę w jej życiu.

w-glowie-sie-nie-miesci4

fot. materiały prasowe

Dawno nie wyszłam z kina tak bardzo usatysfakcjonowana. Wreszcie dzieciaki mają okazję obejrzeć film, który uświadomi im, że równie ważne w życiu są chwile radosne, jak i smutne, przy czym te ostatnie mają również walor edukacyjny, zgodnie z zasadą „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Istotnym jest, by po każdej porażce się podnieść i nie traktować jej jako niechcianego doświadczenia, które należałoby wyprzeć z pamięci. Wszak tak właśnie do tej pory traktowano w kinie animowanym spod znaku Disneya wszelkie problemy. Nie dość, że zwykle były one wywoływane przez innych, złych ludzi, to zazwyczaj po ich rozwiązaniu traktowano je z niechęcią i odrazą, nawet jeśli wpłynęły pozytywnie na charakter postaci. Twórcy „W głowie się nie mieści” pokazują natomiast, że przeciwności losu pojawiają się czasami samoczynnie, że są konsekwencją koniecznych zmian i nie wynikają ze złośliwości drugiego człowieka. Czasami źle się dzieje nawet wtedy, kiedy chciało się jak najlepiej.

Film ten jest równocześnie hołdem oddanym rodzinie jako wartości, przy czym nie jest ona idealizowana, a jej członkowie nie są przedstawieni jako nieomylni. Rodzina to struktura, w obrębie której dochodzi do wypracowania pewnych klisz zachowań, a te, kiedy zostaną utrwalone, powodują częstokroć brak zrozumienia i mechaniczne działania. „W głowie się nie mieści” daje jednak czytelny sygnał rodzicom: „nie myślcie sobie, że raz na zawsze wypracowaliście sobie model współżycia, pomocy i wychowania dziecka”. Rodzice Riley znając córkę, próbowali standardowo zatuszować problemy swojego dziecka, zneutralizować skrajne emocje w sposób, który do tej pory wydawał się skuteczny. Niestety, dzieci, ba, ludzie, się zmieniają więc i nad relacjami wciąż trzeba pracować. Ten przekaz zdaje się pielęgnować najnowsza produkcja Disney Pixar. Dzięki temu poszerza nieco uniwersum prezentowanych przezeń wartości, a przestrzeń między czernią i bielą wypełniają odcienie szarości.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Twórcy „W głowie się nie mieści” zadbali również o dostarczenie widzom standardowej dawki kinofilskiej przyjemności, czerpanej przede wszystkim z zabawy w (nie raz wyklęte już) intertekstualność i metafilmowość, ale także z odwołania do pokładów nostalgii, drzemiących w publiczności, której młodość przypadła na lata 80. i 90. Konstrukcja umysłu Riley estetycznie opiera się bowiem o oldschoolowe gry komputerowe (nieśmiertelne Kulki, w które mieli okazję grać użytkownicy Windows 98’ czy Zuma). Sekwencja przedstawiająca postaci tracące własne wymiary i własności w efekcie stanowi przegląd technik animacji, a zgrabne wtrącenia tyczące mechanizmów psychiki nawiązują w pewnym zakresie do popularnej wersji freudyzmu. Ważne jest jednak to, że zrezygnowano wreszcie z wielości tych nawiązań – postmodernizm odszedł w niepamięć i dobrze, bo naprawdę: co za dużo to niezdrowo. Pojawiają się tylko drobne smaczki, które nie są w stanie zastąpić niewątpliwej wartości filmu, którą stanowi przedstawiania historia i ewokowane przez nią wartości – autentyczne i szczere, a nie konwencjonalnie realistyczne.

Nie ma wątpliwości, że animowane kino familijne się zmienia i ewoluuje. Wydaje się jednak, że po raz pierwszy od dłuższego czasu zmiana nie ma jedynie charakteru powierzchownego, opartego na estetyzacji płytkiej czy rozwoju technologicznym. Nacisk na przekazywanie treści zróżnicowanych, niejednoznacznych, zacierających granicę prostych opozycji to znak czasów, w których na powrót szuka się rzeczonych fundamentów, ugruntowuje na nowo aksjologię oraz przywraca etykę, co z taką łatwością i bez sentymentów odrzucili wcześniej twórcy kina postmodernistycznego.

Ocena: 6/6

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót