Ania, nie Anna

Data: 08.09.2018

Na całe swoje szczęście mam jeszcze trzy lata niewinności. Błogie trzy lata. Wciąż można mi ufać, bo ufać nie wolno tylko ludziom po trzydziestce lub takim typom, co mimo metryki nie omieszkują zachowywać się „dojrzalej” niż chce tego od nich świat.

Uśmiecham się na myśl o swojej „nastoletniej” duszy, bo wciąż pozwala mi cieszyć się kinem coming of age. Dalej oglądam „Anię z Zielonego Wzgórza” z wypiekami na twarzy i marzę, by kiedyś trafić na Wyspę Księcia Edwarda.

„Ania, nie Anna” nie jest zapewne serialem idealnym, ale budzi we mnie gorące uczucia: tęsknotę za intensywnością przeżyć, nostalgię, dziecięcą radość. Sądzę jednak, że mogę go docenić właśnie dlatego, że mam już trochę lat na karku (niewiele, ale zawsze) i wiem, że „realistyczny” naddatek, obecny w produkcji Netflixa, nie tylko nie psuje radości oglądania, a wręcz pozwala w pełni docenić fajne momenty mało przecież sielankowego dorastania (czy nie za to właśnie uwielbiamy Małgorzatę Musierowicz?).

W„Ani, nie Annie”cenię sobie przede wszystkim świetny casting, który zagwarantował kluczowe dla powieści Montgomery zaangażowanie w historię mieszkańców Avonlea. Na czas seansu całym sercem jestem z Anią, w którą Amybeth McNulty wciela się tak przekonująco, że udaje mi się zapomnieć o popisowej, niezapomnianej kreacji Megan Follows. McNulty ma do przekazania o wiele więcej niż jej słynna poprzedniczka: nie tylko marzycielską naturę Ani Shirley, lecz także jej lęki i doświadczenia, które odcisnęły na niej niezmywalne piętno i które bezpośrednio wpływają na jej decyzje. McNulty partneruje niezwykle zalotny Lucas Jade Zumann (znany z roli w filmie „Kobiety i XX wiek”), łączący w sobie urok chłopca i odpowiedzialność mężczyzny. Jednak zaleta „Ani z Zielonego Wzgórza” tkwi w niezwykle barwnych osobowościach nie tylko panny Shirley i Gilberta Blythe’a, lecz także pozostałych mieszkańców Avonlea, którzy z pozycji satelitów, jakimi uczyniła ich Montgomery, stają się w „Ani, nie Annie” pełnoprawnymi postaciami.

Myślę, że nie byłabym przychylna „nowej Ani” mając lat „naście”, podobnie jak w szóstej klasie podstawówki gardziłam adaptacją trzeciej części„Harry’ego Pottera”, której podjął się Alfonso Cuarón, a którą uważam dziś za najlepszą część cyklu.

Kiedyś nawet smutek musiał mieć bajkowy wymiar. Wyobraźnia, wyniesiona w pierwszych częściach cyklu przez Lucy Maud Montgomery na piedestał, łatała wszystkie luki w rzeczywistości. Teraz nieuczciwym byłoby stwierdzenie, że może zdziałać cuda. Dlatego na powierzchnię wypływają kwestie genderowe, klasowe, a nawet rasowe (oryginalnie w powieści, o ile pamiętam, nieobecne), a całość nabiera momentami mrocznej aury. Sam wiek młodzieńczy okazuje się — jak mawia Richard Linklater, reżyser „Uczniowskiej balangi” czy „Boyhood” — piekłem. Zawzięte łobuzy (tyrani nawet!) uprzykrzają życie całej klasie, dziewczęta z dobrych domów cierpią dla urody, by prędko wyjść za mąż. Wszyscy mierzą się z hormonami, które u chłopców wywołują agresję, a u panien, oczywiście, miesiączkę. Świadkiem tej niekończącej się historii jest Wyspa Księcia Edwarda (której sporą część można na ekranie podziwiać): raz piękna, skąpana w złotych barwach lśniącego słońca, a innym razem ponura, brunatna i wybitnie błotnista.

Ten mały świat, który Montgomery odmalowała w swojej powieści, zaczął właśnie żyć własnym życiem.

P.S. „Ania z Zielonego Wzgórza” była pierwszą samodzielnie kupioną przeze mnie książką w nieistniejącej już katowickiej księgarni Pegaz przy ulicy Korfantego. Miałam wtedy lat mniej więcej tyle, ile lat miała Ania, kiedy trafiła do Maryli i Mateusza Cuthbertów, a głowie tyle samo pomysłów. I też nie lubiłam swojego imienia.

Powrót