Feminizm pozorny

Data: 18.06.2017

W kilkanaście dni po premierze „Wonder Woman” trudno na facebookowym wallu lub Filmwebie nie natknąć się na zachwyty nad Gal Gadot. Ja też z nieskrywaną fascynacją obserwowałam jej piękne ciało (wyłączając na chwilę rejestrowanie narracji, zresztą bez większej szkody dla odbioru) i zazdrościłam wygranej w genetycznej loterii. Nie można jednak dać się zwieść – parę femini-wstawek i charyzmatyczna aktorka (bo nie bohaterka, niestety) nie zagwarantowały filmowi spełnienia.

Jak zwykle producenci trzymają twórców na zbyt krótkiej smyczy i przy czwartym filmie z rzędu (po „Człowieku ze Stali”, „Batman v Superman” i „Legionie samobójców”) widać już, że błędy są zawsze te same, a kilka dobrych pomysłów zalanych jest falą złej realizacji.

Film o wojowniczce, wychowanej wśród Amazonek stworzonych przez Zeusa, wymagał greckiej oprawy wizualnej – i taką też został opatrzony. Nie chodzi tu nawet o rajską wyspę Themyscirę i jej skrajnie mitologiczny charakter (połacie zieleni, górskie krajobrazy i wieczne słońce w hiperrealistycznych kolorach), ale o prezentacje ciał kobiet, które nasuwają skojarzenia z mitologicznym malarstwem. Choć zrealizowane w slow-slow motion sceny walki w rzeczywistości I wojny światowej (filmowo zupełnie sztampowej) są nadzwyczaj absurdalne, to niosą ze sobą jakiś ożywczy potencjał. Uwypuklają smukłe ciało Wonder Woman: o idealnych proporcjach, ale także emanujące siłą charakteru postaci.

Jednocześnie pozostaje ono po prostu pięknym kobiecym ciałem, fetyszem kina, bowiem jako postać Diane jest „typową kobietą”: naiwną, wierzącą w dobro żyjących istot i siłę miłości. Doniosłe sentencje o odwadze, wygłaszane przez nią z emfazą podczas posiedzenia londyńskich polityków, są potraktowane przez nich z politowaniem, a zestawione z jej niedostosowaniem do rzeczywistości początku XX wieku wydają się niepoważne także dla widza.

Przez kilkanaście minut obserwujemy też nieporadność Diane, która jest punktem wyjścia dla rubasznego, slapstickowego humoru, przede wszystkim w starciu dziewczyny z „babską menażerią” – zwojami falban i kotar, które wkładały na siebie mieszczanki.

Wśród rozgrzebanych naprędce wątków jest także kwesta funkcjonowania kobiet w sferze publicznej oraz ich seksualnej świadomości (co ciekawe, Diane jest posągową boginią i mimo swojej ponętności pozostaje jako postać zupełnie oderotyzowana). Jakby tego było mało, to na wzór poprzednich produkcji ze stemplem DC Comics do kotła dorzucono jeszcze problemy rasowe (towarzysze Wonder Woman na wojennej ścieżce to Szkot, Indianin i Turek) – zgodnie z zasadą „dla każdego coś miłego”.

Patty Jenkins jako reżyserka-kobieta niewiele mogła zdziałać przy scenariuszu, który zakłada, że siła kobiecości tkwi zawsze w jej relacji do męskości – ostatecznie Woman staje się Wonder, kiedy zdaje sobie sprawę z bohaterskiego czynu ukochanego mężczyzny. Też mi feminizm.

Ocena: 5/10

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót