Hator, hator, czyli czego sobie życzysz?

Data: 07.06.2020

Chyba ze dwa dni temu gdzieś między radosnymi wieściami prosto od kiniarzy (otwieramy kina!) a smutnymi donosami z USA przemknął mi na Facebooku news, który obchodzi chyba tylko paru ludzi w kraju. Daniel Kozakiewicz kończy 50 lat.

Nie wiecie kim jest Daniel Kozakiewicz? Zaraz Wam powiem. Gdy miał lat jakieś czternaście, Pan Daniel (będąc wtedy raczej nie panem tylko po prostu Danielem) zagrał w „Siedmiu życzeniach”. Ja z kolei całkiem niedawno skończyłam przygodę z tym przedziwnym polskim serialem młodzieżowym więc klik! — wylądowałam na Interii, a raczej na podstronie Świata Seriali (BTW. rany, jak szalona wycinałam kiedyś z papierowych wydań informacje o „Zbuntowanym aniele”!). Prawie* nic ciekawego się nie dowiedziałam, ale przypomniało mi się, że Wam o „Siedmiu życzeniach” nic nie napisałam. Zatem do dzieła!

„Siedem życzeń” to właściwie serial fantasy. Darek, empatyczny chłopak o zacięciu łobuzerskim, ratuje podwórkowego kota przed gangiem małoletnich huncwotów. Okazuje się, że to kot nie byle jaki, ale sam Rademenes: zaklęty w ciele zwierzaka starożytny Egipcjanin, który w każdą środę będzie spełniał życzenia Darka.

Życzenia chłopca z Gocławia są jednak — moim skromnym zdaniem — najmniej zajmujące. Jasne, podróż do starożytnego Egiptu (główna atrakcja najdłuższego, szóstego odcinka), wzorowanego chyba na epoce kamienia łupanego we „Flintstonach”, ma swój urok. Musiała go mieć także dla dzieciaków oglądających serial w połowie lat 80., gdy podróże do północnej Afryki nie były na porządku dziennym. Być może dlatego oglądamy tę podręcznikową fantazję na temat bóstw i zaklęć „sprzed naszej ery” o kilkanaście minut zbyt długo.

Ciekawsze w serialu jest to, jak wygląda Warszawa i w ogóle lata 80. Zapisane w naszej pamięci jako dekada przemian, zapaści ekonomicznej i „Człowieka z żelaza”, polskie ejtisy w „Siedmiu życzeniach” to właściwie raj, nieskalany nutą polityki, a zapowiadający najntisowe marzenia o kapitalistycznym rozwoju, międzynarodowych projektach, artystycznym freelancingu i powszechności amerykańskiej stylówy. Darek ubiera się w tiszerty z lamówkami, nosi plecak w kształcie Conversa i wraz z klasą objada się czekoladą podczas wycieczki do fabryki Wedla. Tata chłopca to prawdziwy przedsiębiorca: wyczekuje gościa z Maroka, by „zaklepać” kontrakt dla Fabryki Samochodów Osobowych, w której pracuje. Liczy na awans. Mama Darka to artystka-plastyczka i jednocześnie wzorowa gospodyni domowa. W czwartym odcinku Darek życzy sobie nawet, żeby w swoje imieniny (i tylko wtedy!) mama sobie solidnie odpoczęła, co skutkuje oczywiście istną domową sodomą i gomorą, bo nie ma kto ugotować obiadu.

Mieszkanie Tarkowskich, a zwłaszcza pokój Darka, to szczyt peerelowskiego urodzaju: plakaty na ścianach, na śniadanie Nesquik, w telewizji Banda i Wanda. Świat często skąpany jest w pomarańczu, o którym Olga Drenda w „Duchologii” pisała, że sprawia wrażenie wiecznego lata. Życie młodego toczy się głównie w szkole i na blokowisku, prawdziwym El Dorado, którego strzeże dozorca, pan Rosolak (Zbigniew Buczkowski kradnie szoł!).

A co z kotem? Snuje się po mieszkaniu, oczy mu się świecą jak w amerykańskich kreskówkach (legendarna czołówka serialu jest zresztą także animowana), a jak do domu przychodzi Darek, Rademenes się uaktywnia i w rytm wyjątkowo nieudanej (ale rozczulającej!) animacji poklatkowej odzywa się niskim głosem Macieja Zembatego. Obowiązkowo pije mleko.

Ach te kocie stereotypy.

*Prawie, kto chętny zapraszam do przeczytania fragmentu o „trudnej współpracy z kotami”. Włos się jeży.

Powrót