Hollywood trochę mniej – recenzja filmu „Carol”

Data: 28.02.2016

Przemieszczając się po czteropasmówce mainstreamowego kina hollywoodzkiego rzadko zdarza nam się korzystać z objazdów, zwalniać tempo i skręcać w wąskie uliczki, nawet w samym jego centrum. Lubimy dzielić filmy na te rozrywkowe, oscarowe pewniaki oraz te artystyczne, hermetyczne dzieła reżyserów z trudnymi do wypowiedzenia nazwiskami. Tymczasem zdarzają się filmy mniej spektakularne, pozostające jednak wciąż mocno związane z kinem głównego nurtu. Oto casus „Carol” w reżyserii Todda Haynesa – połączenie hollywoodzkiego prêt-à-porter i kreacyjnego haute couture, czyli mariaż potrzebnego schematu i ożywiającej go reżyserskiej maestrii, schowanej jednak skromnie za prezentowaną historią.

Todd Haynes bowiem od lat przygląda się przede wszystkim swoim bohaterom – oddaje należny im szacunek i delikatnie, ale jednocześnie bardzo dokładnie wizualizuje ich osobowość. Reżyser „Idola” traktuje postaci bardzo czule – nie chce, by były jedynie fikcyjnymi tworami na usługach opowiadanej historii. Jego przenikliwość, ale przy tym wyjątkowa subtelność sprawia, że aktorki stają się tymi, kogo odgrywają. Kiedy oglądamy rodzącą się relację Carol i Therese zapominamy o tym, że mają one twarze Cate Blanchett i Rooney Mary. Zbliżamy się do ekranu tak blisko, że sala kinowa zostaje daleko za nami. Przed nami widać już tylko pruderyjną i kwadratową od pozoru amerykańską rzeczywistość lat 50., której kanciastość wygładzają niemal namacalne emocje, z łagodnością portretowane przed Eda Lachmana.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Ten świat wydaje się Therese (Mara) nazbyt konwencjonalny, czysty, niemal sterylny i widać, że nie potrafi ona swobodnie się w nim poruszać. Przestrzeń jest dla niej zbyt szeroka i pusta, ludzie ubodzy w refleksję i cele. Fotografując przypadkowe i chwilowe ożywienie biernej materii znajduje ujście dla własnego niepokoju. Pełna szyku i energii Carol robi na dziewczynie ogromne wrażenie. Therese, niepewna własnych reakcji, nie daje tego po sobie poznać. Zderzenie dwóch osobowości stanowi podstawę bijącej z ekranu chemii między bohaterkami, która usprawiedliwia niezręczność ich spotkań. Jednak dopiero, kiedy w ich nieuchwytną, ulotną relację wkracza codzienność, protekcjonalnie traktująca wszelką nieokreśloność i niesztampowość, Carol i Therese zdają sobie sprawę z własnego położenia. Mąż tej pierwszej nie przyjmuje do wiadomości jej „dewiacji” i postanawia walczyć z naturą żony. Wykorzystuje do tego ich córkę, przez co balansowanie między konwenansami a osobistą swobodą przestaje być możliwe.

Taką wizję Haynes i Lachman wprawiają w ruch, nadając jej bardzo zmysłowego charakteru. Wydaje się, że taka współpraca, oparta na zrozumieniu wzajemnych wrażliwości, nie zdarza się zbyt często. Lachman wykorzystał do realizacji filmu taśmę 16 mm, idealnie nadającą się do zbliżeń – tutaj pełnych współczucia i troskliwości dla bohaterek. Statyczna kamera oddaje dostojność Carol i niepewność Therese. Ta sama kamera portretuje pudrowe lata 50. – świat kiełkującego konsumpcjonizmu. Z jednej strony dostojne kobiety w pięknych strojach, wystawne domy Amerykanów mieszkających na przedmieściach i centra handlowe, z drugiej hipokryzja, manipulacje i władza pieniądza. Ta wizualna osnowa, konkretna i bardzo gęsta rzeczywistość połowy XX wieku ma niebagatelne przełożenie na historię – wszystko, co bohaterki robią, jak wyglądają i ile papierosów wypalają kształtuje ich osobowości, które nie funkcjonują w próżni, tylko w konkretnym kontekście.

Dzieło Haynesa rozgrywa się także w tych licznych, spokojnych jazdach kamery, prezentujących napięcia i strefę pomiędzy – między heteronormatywną rzeczywistością lat 50. a miłością za zamkniętymi drzwiami. Momenty złączenia celebrują jedność i wtedy kamera nie odstępuje bohaterek na krok, ale intensyfikuje przekaz, fetyszyzując ciała kobiet – ich skórę, delikatne ruchy, czułe gesty.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Mało zostaje w zasadzie w filmie powiedziane, więc kiedy w mojej głowie mieszały się znaczenia szukałam odpowiedzi nie w dialogach, ale w obrazie. Milczące, gdy chodzi o najważniejsze kwestie bohaterki, otwarte na siebie tylko we własnym towarzystwie, uosabiają postulat Ann Kaplan, zawarty w tekście „Milczenie jako opór kobiety”. Kaplan odwołując się do filmu Marguerite Duras, „Nathalie Granger” prezentuje inne spojrzenie na kino – spojrzenie kobiety, która w zdominowanym przez mężczyzn świecie kinematografii znalazła sposób na sfeminizowanie obrazów filmowych. Milczenie jako strategia w obrębie filmu daje bohaterkom siłę wzajemnego zrozumienia bez ingerencji „męskiego” języka. W „Carol” mamy do czynienia z sytuacją, w której reżyser oddaje obrazy w ręce bohaterek, pozwala im na niedopowiedzenia, choć jednocześnie nie rezygnują one z komunikacji werbalnej. Prymat obrazu jest jednak widoczny – Therese tylko na zrobionych przez siebie zdjęciach widzi autentyzm i prawdę, dlatego z zaciśniętymi ustami i w pełnym skupieniu wykonuje fotografie i coraz wyraźniej widzi siebie jako fotografa. I z jednej strony oglądając „Carol” gromadzimy w pamięci te obrazy, materialne ekwiwalenty myśli i afektów, ale z drugiej nie pozwala nam się zapomnieć o opowiadanej przez nie historii. Prawdziwie grecka harmonia.

Haynes jest w tym dziele widoczny, choć wciąż stoi z nami z boku, obserwując wymiany spojrzeń i skromne gesty. Już dawno nikt nie pokazał z taką wirtuozerią relacji międzyludzkiej, umożliwiając jednocześnie zgrabne toczenie się historii. Historii opartej na najlepszych hollywoodzkich wzorcach, z gustem prowadzonej i z sercem przedstawionej. Nie ma w niej nic z nadętości i pompatyczności, choć niektóre dialogi w wykonaniu Blanchett zostają zanadto „wygrane”, jak na przykład większość konfrontacji bohaterki z mężem. Z drugiej strony jednak postać Carol mocno tkwi w swojej ekspresyjności – z powodzeniem wykorzystuje ona swoje atuty i niemal kampuje swoje zachowanie, co uwidacznia się zwłaszcza w obliczu wyciszonej Therese. Może mi się nie podobać maniera Cate Blanchett, ale znajduję dla niej odpowiednie znaczenie. Może mi się wydawać nadużyciem scenariuszowym łatwość, z jaką bohaterki nawiązują znajomość, ale jeśli Carol jest bezkompromisowa w swoich pragnieniach, a Therese uległa w swoich, to taki obrót spraw wydaje się zupełnie na miejscu.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

To ciągłe zadawanie sobie w trakcie seansu pytań o motywacje bohaterek jest w gruncie rzeczy przyjemną intelektualną gimnastyką, bowiem fabularne mikrorewolty, wspierane przemyślanymi, ale nie prze-myślanymi zdjęciami, dają widzowi niewspółmiernie więcej przyjemności, niż konstruowanie poprawnej, ale niezaskakującej opowieści. Jednym z najwspanialszych zabiegów w „Carol” jest wykorzystanie klamry kompozycyjnej, za pomocą której oglądamy dwa razy jedno wydarzenie. Zabieg niby nie nowy, nawet samo jego rozegranie nie jest niczym oryginalnym, ale odpowiednio wykorzystany i zakomponowany uzupełnia z pietyzmem komponowane z gamy uczuć postacie. Scena, w której Carol i Therese spotykają się w restauracji została zbudowana wokół różnych emocji i pięknie się składa, że stanowi zarówno rozpoczęcie, jak i zwieńczenie opowieści, która zmieniła dystans w emocjonalny granat, wybuchający jakby 100 metrów pod ziemią, ale nadal silnie odczuwalny.

Nie ma w tej filmie fałszywej nuty, nie ma udawania, dyletanctwa czy brzydkich popisówek. Todd Haynes ma w sobie sporo pokory i nie przepycha się łokciami pomiędzy aktorami, scenarzystą i operatorem w kolejce po Oscara, ale daje zespołowi swobodę, którą spina własną wrażliwością. „Carol” to film skromny, choć wielce imponujący; reżysersko dojrzały i tematycznie opanowany. Ma to wszystko, co trzeba mieć w Hollywood, tylko po prostu trochę mniej.

Ocena: 5/6

Powrót