Kryzys dla o(d)pornych – recenzja filmu „Big short”

Data: 13.01.2016

Żadna ze mnie znawczyni w zakresie zagadnień ekonomicznych oraz obrotu pieniędzmi. Wręcz przeciwnie, jak na stereotypową humanistkę przystało, jestem na bakier z cyferkami. Między innymi dlatego „Big short” Adama McKaya wydaje mi się szalenie interesującą produkcją, bowiem lekkość, z jaką reżyser i scenarzysta wprowadza widza w świat nieustannego przepływu dolarów, jest godna odnotowania. Zresztą już samo oswajanie publiczności z kryzysem, którego pokłosiem jest nasza codzienność, zasługuje na uznanie. Jest to krok odważny, bo kryzys ekonomiczny z 2007 roku to wydarzenie świeże, wciąż dyskutowane i ciągle zbierające żniwa – nie minęło jeszcze dość dużo czasu, by móc podjąć względnie obiektywną refleksję. Tym trudniejsze jest do dla Amerykanina z krwi i kości, w którego ojczyźnie kryzys miał swoje epicentrum.

Być może z tego powodu obraz, będący wszak bezsprzecznie filmem fabularnym, posługuje się w sposób niezwykle finezyjny estetyką dokumentalizujacą. McKay nie ukrywa tego faktu, a raczej ujawnia konwencję, której wykorzystanie ma na celu balansowanie między formą będącą dla większości widzów medium ekranowej prawdy (choć to problem estetyki właśnie, a nie aksjologii) a strukturami właściwymi dla fabularnej fikcji sensu stricto. To posunięcie ma charakter wentylu bezpieczeństwa. Z jednej strony twórca „Legendy telewizji” wtłacza w historię postaci autentyczne, które na kryzysie zyskały grube miliony zielonych, a kamera pełni tu rolę kino-oka – namacalnego świadka wydarzeń, których i my stajemy się uczestnikami. Z drugiej strony ujawnia sztuczność tej formuły, pozwalając kilku osobom rozsadzić ją od środka – chodzi o wyjaśnianie mechanizmów ekonomicznych przez znanego i poważanego kucharza oraz Selenę Gomez wciągniętą na potrzeby sceny w hazardowy nałóg. Bohaterowie ci, na zasadzie prostych analogii z zakresu kulinariów i gier, tłumaczą nam węzłowe zagadnienia, kluczowe dla zrozumienia problemu, zarówno rzeczywistego, jak i filmowego.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Dzięki takiej strategii McKay unika potencjalnych zarzutów w rodzaju „to było zupełnie nie tak, tylko inaczej”, które często są udziałem nadgorliwych wyznawców „jedynej obowiązującej wersji historii”. Jednocześnie jednak jasno wyraża swoje stanowisko w sprawie kryzysu, wyraźnie sympatyzując z wrażliwym na krzywdę społeczną Markiem (Steve Carrel) oraz hipisem XXI wieku Benem (Brad Pitt), którego ustami wypowiada najbardziej znaczącą sekwencję filmu: „Chciałeś być bogaty. No to jesteś”. Ujawnia tym samym bezwzględność światowej finansjery, której wyjątkowo inteligentna (trzeba to przyznać), ale i okrutna elita zbija kokosy kosztem społeczeństwa. Bezwzględność tym bardziej przerażającą, że wyrażoną także za pomocą autentycznych zdjęć pustych i zniszczonych domów, na których spłatę rodziny nie mają pieniędzy. Najbrzydszą prawdę ucieleśnia Ben – można być albo bogatym, albo uczciwym. Jest on bogatszy o tę świadomość, której Mark dopiero powoli nabiera. Lekkość prezentacji giełdowych zawiłości równoważona zostaje przytłaczającym, bo dotyczącym bezpośrednio ludzi, finałem, który wszyscy przecież dobrze znamy.

Problemem pozostaje jedynie fakt, że protagoniści, za wyjątkiem Jareda Venneta (Ryan Gosling) – którego i tak poznajemy jako fircyka lubianego dokładnie przez nikogo – zostają na końcu zrehabilitowani, co wydaje się o tyle wątpliwe, że każdy z nich zarobił przecież pieniądze na cierpieniu i niewiedzy ogromnej ilości obywateli, już nie tylko USA, ale świata w ogóle. Łatwo się walczy z systemem, kiedy ma się na koncie niewyobrażalne dla przeciętnego człowieka kwoty. Podobnie łatwo ogląda się film McKaya, kiedy bezpośrednio nie odczuło się skutków giełdowego krachu. Brak mu nuty goryczy, którą odczuwamy tylko czasami (zdecydowanie za rzadko!), w towarzystwie Brada Pitta i Steve’a Carrela. Ta nuta jest potrzebna, bo jestem głęboko przekonana o tym, że wielu wciąż walczy ze skutkami kryzysu, który jednych kompletnie zrujnował, a innym zagwarantował dożywotnie leżenie do góry brzuchem. Tymczasem hollywoodzkie opakowanie może tych pierwszych mocno zirytować, podczas gdy bardziej zdecydowane wartościowanie mogłoby odegrać rolę katartyczną.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

„Big short” jako przedstawiciel modnego ostatnio, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, nurtu wsobnej kary i biczowania („moja wina, bardzo [nie]wielka wina”), ma duże szanse na powodzenie w oskarowym wyścigu. Film ten stoi bowiem bezpiecznie w połowie drogi między symbolicznym sadomaso a grzecznym klepaniem się Amerykanów po plecach. Niejednokrotnie przekonaliśmy się jednak, że półśrodki zaspokajają zapotrzebowanie członków Akademii. By nie być gołosłowną przyznam jednak, że to hollywoodzkie opakowanie błyszczy się tym razem wyjątkowo pięknie.

Ocena: 5/6

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót