Między wierszami
Data: 18.03.2020
Emma Woodhouse, osóbka przystojna, inteligentna i bogata, posiadająca wygodnie urządzony dom i obdarzona szczęśliwym usposobieniem, otrzymała, zda się, wszelkie dary, jakie życie ofiarować może; toteż przeżyła blisko dwadzieścia jeden lat na świecie bez większych powodów do zmartwień
i niezadowolenia.
Jane Austen, „Emma”, tłum. Jadwiga Dmochowska
Jane Austen była pisarką niezwykle sprytną — w sposobie, w jakim dobierała słowa, ukrywają się ironia, zgryźliwość, wnikliwe obserwacje i słabości charakterów, choć na pierwszy rzut oka to po prostu „obyczajowe powieści” o mniej lub bardziej zamożnych damach z angielskich miasteczek. Otwierające zdanie „Emmy” jest jednocześnie zabawne i zmyślne. „Przystojna, inteligentna i bogata” (handsome, clever, and rich) brzmi jak opis fake’owego konta na Tinderze (od razu wywołuje uśmiech!), a niepewność wobec zalet bohaterki wyraża się w prostym i podającym w wątpliwość „zda się” (seemed to) tuż przed opisaniem darów losu (blessings of existence), na które Emma oczywiście nie zapracowała ani nie zasłużyła, a mimo to żyła „bez większych powodów do zmartwień” (lived in the world with very little to distress or vex her), co nie znaczy, że prowadziła egzystencję zupełnie frywolną.
To samo zdanie otwiera najnowszą ekranizację „Emmy” w reżyserii Autumn de Wilde, która — nie waham się tego powiedzieć — jest jedną z najlepszych adaptacji powieści Austen. Niesiona nowoczesną wyobraźnią de Wilde zachowuje austenowskiego ducha i szuka między wierszami schowanych znaczeń, ale nie ulega nostalgii i nie pokrywa patyną świata, który w powieściach jest przecież „żywy”, dziejący się tu i teraz, a nie „dawno, dawno temu”.
Tej „bogatej, pięknej i inteligentnej” dziewusze (Anya Taylor-Joy) obce są polowania na męża. Jej stan majątkowy pozwala na niezależność, ale też pozbawia ją jednej z nielicznych społecznych rozrywek dostępnych młodym damom: podniecenia związanego z flirtem z mężczyznami. Aby zapewnić sobie emocjonujące zajęcie (do rysunku, lektury i gry na pianinie Emma nie ma cierpliwości) próbuje swatać ze sobą drogie osoby, w tym — skutecznie! — swoją ukochaną guwernantkę, pannę Weston (Gemma Whelan). Kolejnym jej celem jest znalezienie idealnego partnera dla Harriet (Mia Goth), jej nowej przyjaciółki.
Dla widzów i widzek świat Austen ma czar bogatej wsi, gdzie wszystko ma swoje miejsce, drzewa proszą się o pochwały, gdy obrastają w liście, a pogoda jest zawsze komentowana z nutą kontemplacji. Pory roku wyznaczają rytm codziennych aktywności, których oferta zwiększa się na wiosnę i lato; w zimę pozostaje lektura i dzierganie w zaciszu własnego domu (śnieg jest równoznaczny z apokalipsą, możemy się dowiedzieć z „Emmy.”). Dla XXI-wiecznego mieszczucha to sceneria sielska-anielska, ale dla kobiet z kart powieści oznacza sezonową nudę, przeplataną kilka razy do roku wydarzeniami skupiającymi energię, która wzbierała w bohaterkach długimi chłodnymi miesiącami. „Emma.” ma doskonałe tempo, wciąga i ekscytuje, ale de Wilde nie pozwala publiczności (przyzwyczajonej do werwy towarzyskich intryg u Austen) zapomnieć o monotonii: a to pokaże zniecierpliwienie przydługawym rytuałem codziennej toalety, a to zainscenizuje wyjątkowo nużące spotkanie towarzyskie. Ta nuda funkcjonuje w „Emmie.” jak wycięte sceny — gorsza część zasadniczej opowieści, której towarzyszy wszakże ekscytacja z podglądania rzeczy nie przeznaczonej dla naszych oczu i uwagi.
Jest „Emma.” obyczajowym cacuszkiem, formalnie unowocześnionym woman’s picture, w którym de Wilde ochoczo porzuca sentymentalne pastele na rzecz wyrazistych barw (szczególnie musztardy, od wieków uwielbianej przez Brytyjczyków!) i ogranicza miękkie skosy kamery, faworyzując frontalne ujęcia postaci. Muzyka gra w rytm wymienianych ukradkiem spojrzeń, a postaci mimochodem wykonują bardzo wymyślne choreografie. Wszystko jest niby jak zwykle — puchate blond loczki, wstążki wszelkich rozmiarów i suknie odcinane pod biustem; kamienne rezydencje i otaczające je połacie zieleni, łagodne dźwięki pianina — ale jakby ukradkiem poprzestawiane, pod nieobecność austenofilów podobnych do mnie samej, którzy ostatecznie z zadowoleniem spoglądają na tę nieortodoksyjną wersję epoki georgiańskiej.
Ta pełna uroku farsa — lekka i elegancka w swoim upodobaniu do przesady — może się wydać niektórym beztroskim wytworem malarki (reżyserki?) krajobrazowej. Tymczasem „Emma.” po prostu nie jest banalna i ostentacyjna w swoich feministycznych dążeniach: de Wilde zamiast stawiać je ponad film, zgrabnie je weń wplata. Anya Taylor-Joy jako Emma nie zdradza żadnych znamion histerii ani nawet nadmiernej emocjonalności, jest bardziej sympatyczna niż Emma Austen, ale nie mniej krnąbrna; stylowa, choć nie skupiona wyłącznie na swoim wyglądzie (jest raczej niecierpliwa tak w swojej codziennej toalecie, jak w zakupach; irytuje się, gdy Harriet nie może zdecydować, którą wstążkę kupić). To pan Knightley (Johnny Flynn), jedyna osoba, która kontruje Emmę i zdaje się dostrzegać jej butę, będzie tym, który własne emocje będzie musiał wybiegać, okiełznać leżąc na zimnej posadzce własnej rezydencji, a wreszcie wyrzucić z siebie w sprzyjających okolicznościach przygody (jest słonecznie!). W nowej „Emmie.” jest też miejsce na dyskretne erotyczne napięcie: wreszcie między bohaterami iskrzy nie tylko intelektualnie, a romantyczny pocałunek z finału stopniowo wzbiera na namiętności — jest zdecydowanie zbyt długi jak na pruderię, która zwykle rządziła adaptacjami prozy Austen (przypomnijcie sobie pocałunek Jennifer Ehle i Colina Firtha z serialowej „Dumy i uprzedzenia”!).
Niektórzy chcieliby, żeby „Emma.” była „bardziej” lub „mniej” tu i ówdzie. Szyta na miarę współczesnych oczekiwań powinna być, zdaje się, bardziej „współczesna” w wymowie (cokolwiek to miałoby znaczyć. Może Emma jako protoplastka sufrażystki?), bardziej świadoma klasowo, mniej rozrywkowa, mniej (zapewne) o miłości, a bardziej o siostrzeństwie. Ale wybór de Wilde, aby zekranizować właśnie „Emmę” — powieść Austen najbardziej filuterną, mniej poważną, prawie młodzieżową — jest z pewnością nieprzypadkowy. Dał on reżyserce wolność od kanonicznej wyobraźni, która spłodziła te wszystkie przesadnie romantyczne ekranizacje prozy Austen (z wyłączeniem „Dumy i uprzedzenia” Joe Wrighta, przegiętej na swój własny sposób, i wspaniałej, figlarnej „Przyjaźni czy kochania?” Witha Stillmana). Pozwolił jej też na samodzielność i zdystansowanie się wobec roszczeń, które — zwłaszcza dla debiutantki w pełnym metrażu — mogłyby skutkować połączeniem nieco już zwietrzałej filmowej subtelności z konformizmem.
Nazwijcie mnie staroświecką — lubię, jak ten szlachecki angielski świat uwodzi niewysłowionymi (albo wysłowionymi ironicznie) pragnieniami, jak narratorka zgryźliwie komentuje zachowania postaci (podśmiewując się czasem pod nosem, ale nigdy ostentacyjnie!), z sympatią odnosząc się do ich problemów różnej maści i wagi. Uśmiech na widok gorliwego pastora, rozczulenie na widok papy Emmy (czyli Billa Nighy’ego, który wyjątkowo schował do przyciasnej kieszeni kamizelki swoje brawurowe emploi) i ekscytacja młodzieńczym wigorem — to dla smakoszki kina kostiumowego więcej niż spełnienie marzeń. To spełniona obietnica głębokiego zaangażowania, równa zapałowi, z jakim czyta się najlepsze obyczajowe powieści. Zakurzone znaczenia ukryte między wierszami w rękach de Wilde ujawniły nagle całe połacie nowych możliwości: humor, perwersję, nudę, złośliwość i ironię. Jane Austen byłaby dumna.
Ocena: 9/10