Moc wzruszeń

Data: 20.12.2018

Melodramatyczne historie często wydają się nam nieco bardziej godne zaufania niż hurraoptymistyczne opowiastki rodem z komedii romantycznych. Jako europejska publiczność, myśląca o sobie jak o grupie kinomanów z wyższej półki, i tak mniej lub bardziej gardzimy oboma gatunkami. Jednak gdy w grę wchodzą emocje, to snobizm znika i zaczynamy bać się samych siebie.

„Narodziny gwiazdy” wzruszyły niejednego widza w Polsce, poruszonego tragizmem tej uniwersalnej historii, która odbija się w muzyce wykonywanej przez jej bohaterów. Losy Ally (Lady Gaga) i Jacka (Bradley Cooper) to filmowy samograj, a jakże, ale wystarczy parę nieostrożnych ruchów, by wzruszającą opowieść zamienić w bezczelny emocjonalny szantaż.

Jest to bowiem piękna historia, ale trzeba do niej podejść delikatnie i wydobyć z niej odpowiednie konteksty. Napisana w latach 30. dobrym czasie dla hollywoodzkich melodramatów może z dzisiejszej perspektywy wydawać się kontrowersyjna. Młoda artystka (czy to aktorka, czy piosenkarka) zawdzięcza swoją karierę mężczyźnie, którego kocha mimo jego autodestrukcyjnej osobowości i alkoholizmu. Dzisiejszy widz, a zwłaszcza widzka, może z niesmakiem patrzeć na tę (dla wielu toksyczną) relację opartą na władzy i afekcie, w której kobieta tkwi dobrowolnie mimo bólu i upokorzeń, jakich ta relacja jej dostarcza.

W „Narodzinach gwiazdy” Coopera te wątki są niestety wygrane w najgorszy z możliwych sposobów. Po raz pierwszy (a jest to już piąta wersja tej historii, jeśli liczyć film „What Price Hollywood?” Cukora z 1932 roku) całość oglądamy oczami nieszczęśliwego i zagubionego Jacka, który z ciekawej postaci tragicznej staje się ofiarą, a spotykające go nieszczęścia są winą wszystkiego innego niż on sam. Ally jest tutaj życiowo zaradna, ale artystycznie nieśmiała, co czyni ją odporną na klęski, ale podatną na wpływy producentów muzycznych. I choć chemię między Cooperem a Gagą można spijać z ekranu jak słodkie lekarstwo, a para aktorsko daje z siebie wszystko, to żadne z nich nie jest w stanie uniknąć zaszufladkowania własnej postaci. Cooper wraz ze scenarzystami wprowadzili kilka nieistotnych i niepotrzebnie wydłużających film wątków (poniżającej pracy Ally, nieodpowiedzialnego ojca Jacka i wątpliwości muzyka co do wyborów artystycznych partnerki) oraz ekstremalnie udramatycznili niektóre, dość już dramatyczne sceny. Jednocześnie z filmu bije uwielbienie dla zupełnie neutralnych rozwiązań formalnych (niech żyje natarczywa retrospekcja!). Ukrócili oni tym samym bogactwo drzemiące w oryginalnym scenariuszu i spektakularny potencjał całości, który w dobrych rękach mógłby odżyć współczesnym blaskiem.

Film Wellmana z 1937 roku z empatią przedstawia wewnętrzną walkę Esther Blodgett, aktorki rozdartej między miłością a pasją, które wzajemnie się napędzały; arcydzieło Cukora olśniewa przenikliwością obrazu bezwzględnego Hollywood i wirtuozerską reżyserią; nawet „Narodziny gwiazdy” z 1976 mają do zaoferowania coś świeżego — posthipisowską fantazję podszytą feminizmem. Tymczasem film Coopera nie proponuje nic, co mogłoby wskrzesić tę historię i wzbogacić ją o nowe wymiary, bo nawet zmiana perspektywy z kobiecej na męską, poprzez narrację zdejmującą z Jacka odpowiedzialność za własne życie, wydaje się krokiem wstecz — zwłaszcza w obliczu nowych wyzwań, jakie kinu od dwóch lat stawiają protesty kobiet.

Na szczęście Lady Gaga ma na tyle wyrazistą osobowość, że mimo niesprzyjających warunków potrafi wywalczyć dla siebie przestrzeń. Przez pierwszą godzinę filmu jej talent sprzedaje się sam. Choć zdjęcia Matthew Libatique’a są po prostu poprawne, to operator ma na tyle wyczucia, że gdy Gaga śpiewa, kamera rzadko spuszcza ją z oka, dzięki czemu pozwala jej uwodzić filmową publiczność i realnych widzów. Sprawiedliwość należy też oddać kostiumografom, bo stylówka piosenkarki wygląda na niej zupełnie naturalnie, choć Ally ubiera często ekstrawaganckie i dziwnie wycięte ubrania. Niestety, jej sceniczna persona zasługuje na zdecydowanie więcej niż kilka właściwych posunięć; zasługuje na odważniejszy storytelling i bardziej przegięty styl. Ten postulat może wydawać się wydumany, ale to m.in. Cukorowi i jego umiłowaniu do kampu w „Narodzinach gwiazdy” Judy Garland zawdzięcza swój kultowy status. Tymczasem upupiony współczesny styl zerowy zabiera większość wywrotowego potencjału i ostatecznie robi z Lady Gagą to samo, co przemysł muzyczny robi z Ally — zagarnia jej wielki talent, by podporządkować go logice kapitalizmu. Kilka tygodni temu ten sam los spotkał innego wielkiego muzyka: „Bohemian Rhapsody” w reżyserii Bryana Singera, opowiadający o Freddiem Mercurym i Queen, cierpi na ten sam lęk przed przekraczaniem estetycznych granic, tym bardziej irytujący, że ponownie dotyczy artysty wybitnie queerowego.

W przypadku filmu Coopera gwiazda nie musiała się rodzić; film zastał już utalentowaną artystkę i jedyne, co należało zrobić, to podejść do niej z szacunkiem, pozwolić błyszczeć i wspierać ją wyborami formalnymi. Tymczasem gdy postać Ally brnie w niezobowiązujący pop, my brniemy w mielizny opowieści.

Ten rozkrok między bezpieczną nijakością a posuniętym do granic możliwości patosem spowodował paradoksalnie ciepłe przyjęcie „Narodzin gwiazdy” wśród widzów, którzy szukają w kinie wzruszeń. Dlatego bronią oni czasem filmu Coopera, który na pewnych poziomach jest zupełnie nie do obronienia, podobnie jak miało to miejsce w przypadku „Gwiazd naszych wina” w reżyserii Josha Boone’a. Niezbyt subtelne narracyjne chwyty w rodzaju upokarzającej Jacka rozmowy podczas detoksu, zagranej na zbyt wysokich nutach, czy awantury w czasie kąpieli Ally, w której pada o kilka bluzg za dużo, a także jasna symbolika, odwołująca się głównie do naszego wyobrażenia o sławie i popularności, wywołują gorące reakcje, które trudno po seansie wyrzucić z pamięci. Jak dowodzi popularność „mocnego” kina Smarzowskiego (obuchem w twarz!), a także estyma wysoce symbolicznej twórczości Xaviera Dolana — ta strategia często się sprawdza. Można zatem liczyć na oscarową klęskę urodzaju i — po raz kolejny — smutne spojrzenia w stronę wielkich przegranych. Jak to mawiają: serce nie sługa. Bo o ile o gustach można i należy dyskutować, to emocjom zaprzeczać nie sposób.

Ocena: 5/10

Powrót