Notes on: „The Florida Project”

Data: 17.01.2018

  • DOMINUJĄCE OPINIE NA TEMAT FILMU

Brian Tallerico w recenzji „The Florida Project” pisze: „Trudno jest opisać »The Florida Project« w sposób, który ukazałby wspaniałość tego filmu bez popadania w ckliwość i sentymentalizm”.

Nie ma nic złego w ckliwości i sentymentalizmie zwłaszcza jeżeli – tak jak w „The Florida Project” – są one odpowiednio wyważone, ale spróbujmy się podjąć tego zadania. Odwróćmy na chwilę wzrok od Moonee, Halley i Bobby’ego.

Jasne, to wzruszający film. Gdzie nie spojrzeć pisze się o nim w kontekście przejmujących ról Willema Dafoe i Brooklynn Prince, wspaniałym balansowaniu między cukierkowatością i dziecięcą spontanicznością a monotonią życia codziennego grupy zwanej często white trash. Jest to opowieść o bandzie krnąbrnych, ale urokliwych dzieciaków i ich rodziców, a wszyscy oni mieszkają na obrzeżach Disneylandu na Florydzie.

  • FLORYDA = AMERYKA

Florydę kojarzyć można przede wszystkim z plażami, palmami, błękitnym niebem, bezbłędną pogodą, lazurowym morzem i imprezami do białego rana, które znamy z teledysków MTV i „Spring Breakers”.

Ten ostatni tytuł przywołuję zresztą nie bez powodu. Choć wiele dzieli filmy Seana Bakera i Harmony’ego Korine’a, to łączy je wizja hiperrealistycznej Florydy, skąpanej w neonowych kolorach. To miejsce, gdzie lody smakują najlepiej, a życie z dnia na dzień odbywa się przy wodnym akwenie lub jego odpowiedniku, basenie, nierzadko z „pływającą w nim” martwą rybą.

Czasem bowiem ta wymalowana na fioletowo powierzchnia – choćby nie wiem jak dokładnie malowana na nowo przez Bobby’ego –  pęka i ujawnia monotonię codziennego pop życia. Tak czy inaczej ta amerykańska monotonia jest jakaś lepsza, bardziej *cool* i *awesome*, bo jest amerykańska właśnie.

Niezależenie od pozornej idylliczności, jaką sugeruje nam obfitość barw – także na wzorzystych ubraniach Moonee – rzeczywistość, z jaką borykają się bohaterowie filmów Bakera, bywa (albo zwykle jest i tylko bywa inna) nieznośna i trzeba zagłuszać ją substytutami dobrobytu – naleśnikami z syropem klonowym, opalaniem nad basenem i zakupami w centrum handlowym.

Sęk w tym Ameryka nie stała się taka u Korine’a czy Bakera, ale zawsze taka była. I teraz oglądamy ją taką samą jak zwykle, tylko bardziej, mocniej, dłużej. To zerwanie z dotychczasową perspektywą, w której pop-rzeczywistość jawiła nam się jako zupełnie naturalna, właściwa USA (choć od zawsze oglądana na ekranie była przecież kinowa, wsparta znanymi nam doskonale obrazami amerykańskich pejzaży) następuje zawsze tuż po czołówce – przebojowej, kolorowej, czasem (jak w „Gwiazdeczce”) nostalgicznej. Zaraz potem wchodzimy w świat balansujący na granicy mitu (coraz bardziej obnażonego) i rzeczywistości, które – jeśli wierzyć krytykom – wymieszane są tu w idealnych proporcjach.

  • SEAN BAKER

Sean Baker w swoich filmach wybiera dominującą tonację kolorystyczną – często intensywną i wyrazistą (fiolet w „The Florida Project”, pomarańcz w „Mandarynce”) – i równoważy ją naturalnością i improwizacją na wielu poziomach. Często w wywiadach powtarza, że chce opowiadać historie, które poruszałyby ważny społecznie czy kulturowo temat, ale nie uderzałyby nim widza prosto w twarz. Dlatego Baker rezygnuje z popularnej dla kina zaangażowanego surowości i bladego, wypranego z kolorów obrazu i eksperymentuje z formą, oferując zamiast tego błyskotliwy (choć prosty) scenariusz i pole do popisu dla aktorów.

Miesza techniki klasyczne (taśmę 35 mm) z nowoczesnymi (filmowanie za pomocą iPhonów), doświadczonych aktorów (Willem Dafoe) z debiutantami (jak choćby znaleziona za pośrednictwem Instagrama Bria Vinaite). W efekcie udaje mu się tworzyć filmy opowiadające to, co mają opowiedzieć, w sposób, który wydaje nam się najbardziej odpowiedni.

Dzięki zrozumieniu potoczystości życia i dostrzeganiu w nim elementów wyjątkowych Sean Baker wspina się na wyżyny empatii, spoglądając na bohaterów ze współczuciem.

  • NEO-NEOREALIZM?

Film żyje, bo i rzeczywistość ma swoje życie (przed i po filmie). Willem Dafoe powiedział na o Magic Castle: „to miejsce ma własne życie”. Motel, w którym kręcono film, jest działającym motelem – przed, w trakcie i po realizacji filmu mieszkali w nim ludzie, a ich życie toczyło się własnym rytmem. Sporo dzieciaków z filmu krzątało się po planie filmowym i tak się stało, że trafili na ekran, podobnie zresztą, jak ich rodzice.

Dinsneyland w „The Florida Project” funkcjonuje jako fantazmat. Wciąż się do niego odwołujemy, dzieciaki znajdują sobie we własnym otoczeniu odpowiedniki atrakcji parku rozrywki. Tymczasem w filmie znajduje się jedna tylko scena w Disneylandzie, kręcona – jeżeli wierzyć Bakerowi – bez wiedzy i zgody kierownictwa parku.

Na nowa forma neorealizmu korzysta ze rzeczywistości (empirycznej, ale i znanej z kina), które wystawiają się na ogląd. „The Florida Project” poddaje je skrajnej modyfikacji w ten sposób, że ujawnia ich sztuczność, ale i obnaża, oświetla najbardziej autentyczne zakamarki.

Nie ma tu nic bardziej sztucznego, jak te wszystkie *dinery*, markety, lodziarnie, hotele i nic bardziej bardziej naturalnego od prawdziwej przyjemności, jaką dają dzieciakom lody i słodycze. A może właśnie na odwrót? Może Wallmart i budy z kiepskim jedzeniem to kwintesencja Ameryki?

(BTW ten film to w pewnej mierze także hołd dla nieskrępowanej radości objadania się, z oblizywaniem palców i lepkimi od słodyczy policzkami włącznie).

„Nie istnieje żadna magia, która mogłaby sprawić, że zniknie ból, ale nie mamy wyjścia – musimy w nią wierzyć. Ten film osiąga coś niemal cudownego. Mówiąc prawdę jednocześnie rzuca na nas czar”.

Powrót