O czym jest ta książka o miłości?

Data: 27.07.2016

Zacznijmy od tego, że nie powinnam recenzować tej książki, bo to nie jest książka dla mnie. Jestem wszak dyplomowanym filmoznawcą – od niedawna, to prawda, ale zdążyłam już nasiąknąć całą tą filmoznawczą literaturą i autorka wydaje się twierdzić, że nie ma już dla mnie ratunku. Jestem też początkującą krytyczką filmową. O zgrozo. Od samego początku zaczyna się więc od ustalenia podziału na tych, co o filmach piszą w sposób niezrozumiały (to będę ja), i tych, którzy chcą porozmawiać o emocjach (reszta kinofilów albo po prostu ludzi, którzy kino lubią od czasu do czasu i szukają drogowskazu, co oglądać).

Dziwne, bo kiedy słyszę, że ja już „inaczej patrzę na filmy” odpowiadam: „Nieprawda. Ja i Ty siadamy przed tym samym ekranem, tuż obok siebie, i oglądamy ten sam film. A potem rozmawiamy o tym, czy nam się podobał, czy nie. I tłumaczymy dlaczego. W czym się różnimy?”. Karolina Korwin Piotrowska pokazuje, że najwyraźniej we wszystkim. Jej „Krótka książka o miłości” to nomen omen eksplozja emocji – i bardzo dobrze, szkoda tylko, że autorka ciągłą negacją zabija ich piękno, naturalność i szczerość.

krotka-ksiazka-o-milosci-2

I feel good

Publikacja to zbiór opisów niemal 90 wybranych przez dziennikarkę filmów, niekoniecznie według niej „arcydzielnych”, ale takich, które zbudziły w niej żarliwe uczucia. W tym zakresie z autorką się zgadzam, w pełni popieram i nie neguję żadnego z wybranych przez nią do opisu filmów. I choć znalazł się tam taki, którym szczerze pogardzam („Młodość” Sorrentino), i taki, który uważam za bezczelny szantaż emocjonalny („Gwiazd naszych wina”), to chętnie czytam o guście i emocjach odmiennych od moich własnych.

„Krótka książka o miłości” zaczyna się bardzo pozytywnie, bo szczerze, nostalgicznie, z czułością dla własnych wspomnień, z chęcią ich pielęgnowania i utrwalenia w formalinie słów. Opis seansu „Gwiezdnych wojen” sprawia czytelnikowi radość, bo choć autorka skupia się na sobie, to ta wsobność nie jest hermetyczna – podobne uczucia z Korwin Piotrowską dzielą miliony ludzi na świecie. Jest więc osobiście, prywatnie, nawet intymnie momentami, ale także kolektywnie:

Wtedy, dla pyskatej smarkuli, obdarzonej nawet zbyt bogatą wyobraźnią, na co narzekali i rodzice, i nauczyciele, to było jak wymarzony początek bajki. Logo „Gwiezdnych wojen” i zarys historii, która zaraz się zacznie. Ciary. Genialna muzyka. A potem coś, co zdefiniowało moje dzieciństwo i zapoczątkowało miłość do oglądania filmów w ciemnej sali. Ten moment, kiedy przy dźwiękach wówczas ogłuszającej muzyki, znad mojej głowy, zza moich pleców, nadlatuje ogromny statek Imperium. Takich chwil nie zapomina się nigdy.

W tych opisach nie przeszkadza wyraźnie oralny styl prowadzenia wywodu, bo czuć narastającą chęć podzielenia się własną, ledwie uchwytną przeszłością, stworzenia klimatu i więzi z czytelnikiem. Równie rozczulające i autentyczne są fragmenty o rodzicach autorki, znajomych, własnych fascynacjach i kupowaniu gadżetów filmowych pod wpływem obejrzanego dzieła (któż tak nie robił?).

Za dużo „o czym”, za mało „jak”

Problem zaczyna się, gdy Korwin Piotrowska bierze się za opisy filmów samych w sobie. Te są bowiem połączeniem filmwebowych streszczeń i ciekawostek o aktorach, reżyserach i operatorach (tu akurat szacuneczek, bo mało kto o nich w ogóle wspomina). Z jednej strony autorka deklaruje, że cieszy ją możliwość odejścia od celebryckiego blichtru i powrotu do korzeni (Korwin Piotrowska na początku swojej kariery prowadziła program „Filmidło”), a z drugiej nie potrafi się od tego krytykanckiego tonu uwolnić, komentując życiorysy gwiazd świata kinematografii. Być może to moje własne preferencje, ale wolę czytać o filmach niż o temperamencie Marlona Brando czy urodzie (niewątpliwej oczywiście) Tatiany Samojłowej.

Pewnie znów się filmoznawczo wymądrzam, ale brakuje mi choć trochę większej wrażliwości na formę filmową. Autorka zwraca co prawda często uwagę na zdjęcia czy muzykę, ale zwykle ogranicza się do banalnych epitetów: „ładne zdjęcia, fajna muzyka”. Rozumiem nacisk położony na prezentację historii, bo to ona widzów w film angażuje, ale można by choć czasem zastanowić się, dlaczego, z uwagi na sam film, a nie na jego temat, dane dzieło wzbudza w nas konkretne emocje. Świadoma jednak swoich preferencji czytelniczych uznaję to za moje własne oczekiwania w stosunku do tej lektury. Niektórzy pewnie stwierdzą, że zabiłoby to „magię kina”, gdyby ją tak bezczelnie rozłożyć na czynniki pierwsze.

krotka-ksiazka-o-milosci-4

Ciemna strona mocy

Niestety ta emocjonalność, wartość tak pozytywna, potrafiąca zjednać sobie czytelnika jak mało co, ma – jak wszystko – swoją ciemną stronę. Palpatine z ukochanych przez Korwin Piotrowską „Gwiezdnych wojen” pewnie głośno i szyderczo zaśmiałby się z uznaniem, czytając niektóre z bezkompromisowych sądów dziennikarki. Nie tyle te dotyczące filmów, co ich potencjalnych odbiorców, których autorka na początku stara się do siebie i swojej publikacji przekonać, a potem ich obraża, dzieli na „lepszych i gorszych” i choć twierdzi, że tego nie robi, wprowadza konflikt pokoleń (Jestem z tego pokolenia, które…).

W tym miejscu do czegoś się przyznam. Jestem filmoznawcą. Ale nie zawsze wiedziałam, że nim będę. Nie było mi dane mieć rodziców zakochanych bezgranicznie w klasyce filmowej. Wspólnie celebrowaliśmy raczej kulturę lat 90. w duchu VHS. Dlatego zaczynając studia kulturoznawcze, też nie wiedziałam, kto to Visconti. I gdybym to nazwisko usłyszała pierwszy raz w sytuacji innej niż wykład z historii kina, również pomyślałabym, że to włoska marka. Jednak to, że czegoś nie wiemy, nie jest problemem. Już sam fakt, że szukamy wiedzy i okazji do poszerzania horyzontów, czyni z nas ludzi pełnych pasji, niezależnie od „braków w wiedzy” i liczby „niewidzianych filmów” (o których tak wspaniale pisał Michał Oleszczyk – TU) . Nazywanie analfabetami ludzi, którzy nie oglądali „Ojca chrzestnego”(uff, szczęśliwie widziałam!) jest trochę nie na miejscu. Można się usprawiedliwiać prawem do wyrażania opinii, ale dla mnie to po prostu chamstwo. I to też moja subiektywna ocena.

Nutą ignorancji zalatuje również ciągłe utyskiwanie na stan współczesnego kina, w którym nic, jeno cyborgi, supermany, kosmici i roboty. W obliczu silnej pozycji neomodernizmu – transnarodowej poetyki kina, charakteryzującej się minimalizmem, długimi ujęciami i eliminacją dialogów – który przeszedł już do mainstreamu, gdzie od co najmniej 10 lat święci triumfy, to stwierdzenie wydaje się co najmniej krzywdzące. Tych „Avengersów” i „Dni niepodległości” naprawdę nie powstaje znowu aż tak wiele, zwłaszcza biorąc pod uwagę kinematografie narodowe. Inna sprawa, że właśnie te filmy ludzie oglądają najchętniej, ale to nie znaczy, że innych się nie robi albo że nie są one wartościowe. W Katowicach wystarczy przejść 50 metrów z Galerii Katowickiej, gdzie mieści się Multikino, do Kina Światowid, w którym wyświetla się mnóstwo wspaniałych dzieł, a repertuar zmienia się co tydzień lub dwa. Naprawdę trudno je wszystkie obejrzeć. A poza tym jeżeli kino popularne wyda każdego roku dzieła tak wysokiej klasy, jak „Mad Max: Na drodze gniewu” czy „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”, to ja nie mam nic przeciwko. (#teammadmax #najlepszyfilm2015)

Również językowo książka do mnie niestety nie trafia. Autorka w rozmowie z Jasonem Huntem tłumaczy, że jeśli ktoś nie lubi jej stylu mówienia, to książka pewnie mu się nie spodoba, bo Korwin Piotrowska pisze tak, jak mówi. I rzeczywiście, te równoważniki zdań i specyficzna składnia właściwa dla języka mówionego są dla mnie męczące. Chętnie wzięłabym do ręki ołówek i poprzestawiała kolejność niektórych wyrazów – strzałeczkami, tak dla własnej satysfakcji, schlebiając skrzywieniu zawodowemu.

Gdybym miała komuś powiedzieć, czy „Krótka książka o miłości” jest warta przeczytania, stwierdziłabym: owszem, choćby ze względu na to, że wzbudza skrajne emocje, a mało co jest w stanie tak odbiorcą poszarpać (mistrzem w tej dziedzinie pozostanie jednak Iñárritu). W obliczu częstej znieczulicy na jakiekolwiek przekazy niewątpliwie stanowi to wartość. Jest to też dobra lekcja krytycznego myślenia. Dziennikarka tak dobitnie przedstawia swoje zdanie, że jeśli uważamy co innego, musimy się zastanowić, dlaczego się z nią nie zgadzamy. Paradoksalnie zwiększa to naszą świadomość jako widza i pewność w stosunku do własnych sądów.

W ostatecznym rozrachunku jasna strona mocy musi przecież zatriumfować. Nie, nie dlatego, że to egzemplarz recenzencki. Dlatego, że najciekawiej jest wtedy, kiedy zaczynamy myśleć.

Ocena: 3/6

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót