Oszustwo na piękne obrazy – recenzja filmu „Zjawa”

Data: 27.01.2016

Mam przed oczami taką wizję: czerwony dywan, tłum ludzi, blaski fleszy, fraki, skóry, fury i komóry. Wtem z limuzyny wysiada Alejandro González Iñárritu, odświętnie ubrany, spodnie w kant i tak dalej. Pewny siebie macha do fotoreporterów, uśmiecha się zawadiacko, pozuje. Wszyscy szepczą z uznaniem, że to murowany zwycięzca oscarowego wyścigu. Wtem szary człowiek z tłumu, ni stąd, ni zowąd krzyczy: „Oszust! Łapać oszusta!”. I nagle wszyscy zdają sobie sprawę, że rzeczywiście Iñárritu to oszust, że za szykownym wdziankiem kryje się sprawny warsztatowo, to prawda, ale pretensjonalny twórca, który wszystkich zaczarował. Bańka mydlana pęka, zdemaskowany reżyser wraca do domu skruszony, Oscara zgarnia George Miller.

Twórczość Iñárritu jest jak charyzmatyczny, ale fałszywy znajomy – kiedy się z nim zapoznasz wydaje się niezwykle interesujący i nie możesz przestać z nim rozmawiać i komplementować go przy każdej możliwej okazji, zwłaszcza w obliczu samego siebie. Kiedy jednak po kilku miesiącach wracasz myślami do pierwszego spotkania, odczuwasz tylko niesmak i pustkę, efektowną powierzchowność, która nie skrywa złożonej osobowości, a tylko potrzebę bycia w centrum uwagi. Każde dzieło twórcy „21 gramów” obiło się na świecie szerokim echem – było dyskutowane, analizowane, namiętnie recenzowane. „Birdman” pobił rekordy popularności, zamroczył nawet najbardziej zjadliwych (choć nie wszystkich!) krytyków, zdobył Oscara w głównej kategorii, spychając na bok doskonałe „Boyhood” Linklatera. „Birdman” omamił także mnie – choć od samego początku nie wiedziałam, co począć z tym filmem, a zwłaszcza z jego finałem. Po roku od premiery i po seansie kolejnego dzieła Iñárritu wiem już na pewno, że reżyser jest winny zarzucanej mu zbrodni – braku odpowiedzialności za formę filmową, zasłaniania się finezyjnym kreowaniem „opowiastki”.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Rzadko kiedy aż tak denerwuję się w czasie seansów, ale „Zjawa” wyzwoliła we mnie spore pokłady irytacji. Mam wrażenie, że ktoś próbuje mi wmówić, iż jest to kino wysokiej jakości, na najwyższym poziomie. Powierzchownie wszystko zdaje się sprzyjać takiemu przekonaniu – naturalistyczna gra aktorów, filmowana ponownie przez Emmanuela Lubezkiego, szeroka, ale w gruncie rzeczy klaustrofobiczna przestrzeń lasów Południowej Dakoty, historia „która wydarzyła się naprawdę” oraz studium ludzkiej determinacji i woli przetrwania, malujące się na twarzy Leonardo Di Caprio podkręcone serią drżących ujęć. Nic z tych rzeczy. Iñárritu zdradza raz po raz swoje moralizatorskie zapędy oraz upodobanie do efekciarstwa, tylko tym razem opowieść nasuwa bardziej „subtelne” metody i działanie w białych rękawiczkach. Nie jest to już bowiem narracja o gwieździe kina superbohaterskiego, która próbuje odciąć się od swojej przeszłości ani jego kolejny chronologiczny przekładaniec, ale historia „prawdziwego” survivalu, oparta na motywach powieści Michaela Punke’a.

Hugh Glass (Leonardo di Caprio) jest członkiem grupy myśliwych, którzy polują w dziczy na zwierzęta, by móc pozyskać ich skóry. Wędruje wraz z synem, pół-krwi Indianinem (Forrest Goodluck) oraz najętymi traperami, dowodzonymi przez kapitana Andrew Henry’ego (Domhnall Gleeson). W niepewnych czasach XIX wieku czujni mężczyźni wciąż bronią się przez atakującymi Indianami wrogich plemion; muszą także przetrwać nadciągającą zimę. Glass jak nikt inny potrafi poruszać się po terytorium nieprzyjaciela, zostaje jednak ranny podczas walki z niedźwiedziem (!) i zdany na (nie)łaskę współtowarzysza niedoli, Johna Fitzgeralda (Tom Hardy). Ten skazuje go na śmierć, pozostawiając cierpiącego myśliwego w wykopanym dla niego dole.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

W tym momencie zaczyna się walka o przetrwanie, prezentowana z cierpliwością obserwatora przyrody, kontemplującego i wzdychającego nad niepewnym losem człowieka w samym środku głuszy. Ta część filmu wydaje się najbardziej wiarygodna, choć nie jest pozbawiona fałszywych nut – „obrazów-przypominajek” ze „starych dobrych czasów”, gdy żona jeszcze żyła, a dziecko było bezpieczne. Iñárritu zawdzięcza to jednak nie sobie samemu, ale wzniosłości opowieści, niebędącej wszak jego autorstwa. Wręcz przeciwnie – wszystko to, co można filmowi zarzucić, pochodzi właśnie od reżysera. Patetyczna tandeta i ckliwe chwytanie ze serce są tu zupełnie nie na miejscu i kłócą się z bezwzględnością, szorstkością i brudem – zarówno świata, jak i żyjących w nim ludzi. Dziwny rodzaj niesmaku budzi widok trzepocącego skrzydłami wróbelka, wyłaniającego się z ciała umierającej Indianki, nie mówiąc już o namiętnym uścisku Glassa z drzewem, którego szorstka kora zastępuje mu ramiona własnego syna. Wzniosłe monologi Fitzgeralda brzmią jak żart i są wygrane tak, jakby nad ich treścią spędzono o dwie noce z whisky za dużo. Z niekłamaną fascynacją obserwuje się tylko walkę myśliwego o twarzy Di Caprio: z przyrodą, z własnym ciałem, ze wspomnieniami – walkę napędzaną podobno przez pragnienie zemsty.

Podobno, bo to błędne wrażenie sugeruje zwiastun filmu, w którym przesuwa się akcenty w sposób dla mnie niezrozumiały, czyniąc „wyznanie zjawy” („Boi się. Wie jak długo go tropiłem. Nie boję się śmierci. Już umarłem”) punktem wyjścia, gdy w rzeczywistości stanowi ono raczej punkt kulminacyjny. Widz nie obserwuje gonitwy cieni, nie kibicuje Glassowi w jego pragnieniu zemsty, ale w jego zmaganiach w obliczu szeregu niebezpieczeństw. Oglądamy psujące się, zgrzybiałe ciało bohatera, niedbale zszyte rany napawające obrzydzeniem, ale Lubezki pokazuje je w sposób fetyszystyczny i to w najgorszym wydaniu, bo obliczonym co do milimetra, nastawionym i zaprojektowanym na „podobanie się” publiczności, choć uchodzącym za nonszalancki i zrealizowany od niechcenia. Hipernaturalizm kamery, obserwującej z bliska i bardzo dokładnie twarz Glassa zaoraną cierpieniem fizycznym i psychicznym, ale także scenografii (błotniste połacie lasu skąpane w blasku słońca), charakteryzacji (zawszone i pokołtunione włosy, stare zabliźnione rany) czy kostiumów (ciężkie, brunatne ubrania traperów) przywodzą na myśl Baudrillardowskie symularkum – rzeczywistość ekranową do bólu (dosłownie) realistyczną, czyli skrajnie niewiarygodną. Cała ta brzydota ekranu jest wychodzącą poza ramy obrazu stylizacją, której nie można odmówić synestezyjnego oddziaływania na widza. W sukurs temu przychodzi jeszcze monochromatyczna zazwyczaj ścieżka dźwiękowa, wygrana na długich i skrzypiących odgłosach, wspomagana uderzeniami w bęben. Oglądając „Zjawę”, zamykamy się kokonie stworzonym z najdoskonalszych mimetycznych technik, zupełnie odpornym na bodźce z zewnątrz. Rzeczywistość postrzegana bezpośrednio nie jest jednak idealna – a dzieło Iñárritu pretenduje do miana wizualnej perfekcji. Uwzniośla empiryczne doświadczenia, estetyzuje każdy fragment przyrody, która jawi się jako precyzyjnie ukształtowana makieta w skali 1:1.

zjawa-materialy-prasowe9

fot. materiały prasowe

Od tych wszystkim efektów aż boli głowa: widz ma tyle powodów, by się zachwycić, że nie ma czasu myśleć o tym, po co to wszystko zostało nakręcone. Nawet Leonardo Di Caprio po prostu gra na całego, z desperacją walcząc przeciwko światu – jakby nikt go nie poprowadził, tylko dał wolną rękę w wyrażaniu frustracji do kwadratu. Innym postaciom reżyser odbiera z kolei możliwość uzasadnienia motywów działań, co wytrąca z opowieści sens istotny dla zrozumienia naszkicowanych ledwie relacji, zarówno między poszczególnymi bohaterami, jak i grupami etnicznymi przedstawionymi w filmie.

Nie wiemy wszak za wiele o Fitzgeraldzie, przeciwniku głównego bohatera, i jego pobudkach – zazdrość o szacunek, jakim cieszy się Glass, wydaje się chłopięcą zgrywą. Przydługi monolog o stosunku jego ojca do Boga niewiele nam tłumaczy (bo czemu by miał?), a wręcz wprowadza niepotrzebne zamieszanie. Grany przez Toma Hardy’ego bohater nie jest godzien miana wroga z krwi i kości, bo jest zwyczajnym wulgarnym bucem, który potrafi po prostu odpowiednio wykorzystać sytuację. Przy wyjątkowo skomplikowanej psychologii postaci odgrywanej przez Di Caprio, wykreowanej niestety w dużej mierze przez wprowadzenie tendencyjnych retrospekcji, ale przynajmniej jakoś dookreślonej, Fitzgerald prezentuje się naprawdę mizernie.

Niejasne są też relacje Indian Ree, grupy myśliwych i obozu Francuzów. Pozostaje dla nas tajemnicą, dlaczego rdzenni Amerykanie jednych białych ludzi zabijają jak popadnie, a z drugimi łączy ich sojusz. W obliczu wielkiego zagrożenia oraz nieustającej walki o własny byt poszukiwanie córki wodza plemienia wydaje się pretekstem, w dodatku zupełnie przypadkowo wybranym. Ree jednych białych okradają, by innym sprzedać skóry i nie wiadomo, czemu właściwie historia zaplotła się w ten sposób (bo też nie od razu wiemy, kto więzi córkę wodza). Nie ma też czasu na wyjaśnienie tych wątków, bo co rusz wracamy do kulejącego Di Caprio, łapiącego zachłannie wymykającą się z palców rybkę. Pozostawieni bez odpowiedzi zapominamy jako widzowie, że w ogóle zadaliśmy jakieś pytanie, bo przed oczami stawia nam się monumentalne piękno natury, tak pięknie przecież przez kamerę uchwycone. I masz się, widzu, tym wszystkim zachwycić. Mam wrażenie, że Iñárritu nie stawia sobie za cel opowiedzenia historii na swój własny sposób, ale daje pracującym dla niego wprawionym rzemieślnikom dyspozycje w rodzaju „niech to będzie bomba!”. Ta część opowieści, którą w postaci szczątkowej dostrzegamy na ekranie, jest potraktowana bez dbałości o spójność, choćby w obrębie wątku pobocznego. Turpizm obrazu spuszcza jednak na to wszystko zasłonę milczenia i tapla się we własnym, ziemisto-krwistym sosie.

zjawa-materialy-prasowe4

fot. materiały prasowe

„Zjawa” jest jak zubożała szlachta – ma wszelkie przymioty zewnętrznego bogactwa, ale gdyby tak spojrzeć trochę dokładniej, to widać wyraźnie, że nie ma się czym chwalić. Tak jak znajomością z charyzmatycznym przyjacielem, który nie ma nic do powiedzenia. Twórca „Amores Perros” mydli nam oczy i wytyka palcem, czym mamy się zachwycać, a na co nie zwracać uwagi. Nie można odmówić filmowi dostojności, którą szczyci się ta brudna i niebezpieczna ekranowa rzeczywistość, skąpana w blasku odbijającego się od śniegu słońca. Iñárritu, zapierając swoimi obrazami dech w piersiach widzów, zapomina jednak, że ci ostatni muszą wypuścić wreszcie powietrze z płuc i podczas spotkania przy piwie opowiedzieć znajomym „o czym jest ten film”. „No właśnie, o czym?”. I jakoś żadna z odpowiedzi nie wydaje się odpowiednia.

Ocena: 2/6

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót