„Piękna i Bestia”, reż. Bill Condon

Data: 02.04.2017

Mało co sprawia kinomanowi tak dużą przyjemność, jak oglądanie kolejnej wersji tej samej historii. Czy zawsze są to jednak „te same historie”? Nieustannie dziwi mnie, że podczas rozmowy o nieznanym filmie zadaje się raczej pytanie „o czym”, a nie „jaki” jest. W przypadku „Pięknej i Bestii” nie ma już wyboru – wszyscy znamy tę historię, trzeba więc spojrzeć dalej.

„Pięknej i Bestii” Condona brakuje przede wszystkim  wyobraźni – elementu, bez którego nie da się stworzyć porywającej filmowej baśni. Wbrew obiegowej opinii, opowieść o Pięknej i Bestii to nie samograj, a jedynie szkic; jej potencjał ujawnia się dopiero w konkretnej realizacji.

U Cocteau i Clémenta („Piękna i Bestia”, 1946) Piękna i Bestia są jakby żywcem wyjęci z pism Bettelheima. Reżyserzy zapamiętale kreują świat, w którym dominują lęki i frustracje, zamknięte w archetypicznych postaciach. Ich niepokojące zachowania mają źródło w nieświadomości i ujście na ekranie; wywołują u widza dyskomfort, a w efekcie – zmieszanie. Przemiana Bestii w Księcia pociąga za sobą zmianę tożsamości i osobowości zbyt drastyczną, by móc ją zignorować i szybko zaakceptować. Wie o tym także Bella, która w finalne spogląda na mężczyznę nieufnym wzrokiem.

Animacja Disneya z 1991 roku ma w sobie powab tradycyjnej kreski. Jest baśnią na miarę swoich czasów – mądrą i urokliwą jednocześnie; jak wiele z tych, które powstały w latach 90. Bez prostego moralizatorstwa uczy jak być sobą przy jednoczesnym szacunku do innych – czy to do wielkiej Bestii, czy uszczerbionej gadającej filiżanki. Pomimo wyraźnego dziecięcego charakteru pod powierzchnią czai się tłumiona seksualność – Bellę wyraźnie pociąga „zwierzęcość” Bestii, jest on bowiem „naturalny” i szczery, spontaniczny i niezdarny; klasyczny owłosiony dryblas podobny w pewnym sensie do Adama z „Siedmiu narzeczonych dla siedmiu braci” (reż. Stanley Donen), leśnego musicalu z lat 50. W piosence „Something There” (rozbrzmiewającej w głowach bohaterów) wyraźnie widać, jak para siebie pragnie – mowa tam o czułych spojrzeniach, wyjątkowym dotyku, a nawet o tym, że „coś się wydarzy”; coś o czym Bryczek  „dowie się jak będzie duży”. Piosenki są zresztą wybitnie zaśpiewane (zarówno w wersji polskiej, jak i angielskiej), a musicalowa proweniencja całości urzeka zwłaszcza we wspaniałej scenie przygotowywania kolacji.

Piszę o wersji animowanej tak dużo, ponieważ to na niej bazuje wersja aktorska. „Bazuje” to zresztą za mało powiedziane: to totalna – i nieudolna – zrzynka z oryginału. Wszystko to, co świetnie sprawdzało się w animacji, zupełnie nie sprawdza się u Condona.

piękna i bestia2

W animowanej „Pięknej i Bestii” granicą możliwości była granica wyobraźni; w filmie Condona inaczej – pomysły są zwyczajnie skopiowane z rysunku do filmu aktorskiego, co nastręcza sporo problemów. O ile w wersji z 1991 roku Pani Imbryk, Płomyk czy Trybik mogli wyginać się wedle uznania, tak tutaj materialność przedmiotów uniemożliwiła wiarygodne dopasowanie głosów wybitnych aktorów (Stanleya Tucci, Iana McKellena czy Emmy Thomson) do postaci. Przedmioty są raczej jak lampa Alladyna – duchem zaklętym w surowcu, głosem w martwej materii. Na tym tle wyróżnia się jedynie ekspresyjny Płomyk (Ewan McGregor) – giętki i (co ważne) z twarzą wyrażającą mimikę.

Najgorsze jednak jest to, że większość aktorów odgrywających ludzkie postaci, na czele z Emmą Watson w roli Belli, jest zamknięta w ograniczających ramach wyobrażenia, jakie o nich mieliśmy. Watson, skądinąd zdolna, zupełnie nie odnajduje się w cyfrowo-musicalowo-baśniowym świecie – nie wie, co zrobić z rękami i nogami kiedy śpiewa, ma wciąż ten sam (dość głupiutki zresztą) wyraz twarzy obserwując scenę przygotowania kolacji (tę samą, która olśniewała w animacji), chodzi po miasteczku niepewna własnych kroków. Wygląda jakby przytłaczały ją zarówno CGI, jak i animowany pierwowzór.

Z postaci o ludzkich twarzach najlepiej wypada Luke Evans w roli Garsona – jest butny i narcystyczny, ale nie popada w karykaturę. Condon wyczuł chyba jego charyzmę, bo scena w karczmie, poświęcona – jak na tę postać przystało – jemu i tylko jemu, jest najlepszą w całym filmie. Nogi w topornych butach tańczą na drewnianych stołach, piwo rozlewa się litrami, rubaszne okrzyki wtórują do rytmu piosenki, dzięki czemu dostajemy istnie baśniowy, awanturniczy obrazek. Po raz pierwszy – i jedyny – z radością patrzy się na ekran.

Świat „Pięknej i Bestii” Condona – choć w przeważającej części cyfrowy – jest pełen zużytych przedmiotów, takich, których nie chce się wyrzucić, bo jeszcze się na coś przydadzą. Przyczyną takiego zbieractwa jest brak odwagi, by się ich pozbyć. Podobnie reżyser „Dreamgirls” nie daje temu światu nic od siebie, a w zamian korzysta pełnymi garściami ze sprawdzonych piosenek, wyglądów, atmosfery. Całość jest jak zachodnie skrzydło w pałacu Bestii – zakurzona przestrzeń wypełniona po brzegi artefaktami z przeszłości.

Ocena: 5/10

Powrót