Pocztówka do Europy – recenzja „Zabójczyni”

Data: 30.03.2016

Kino azjatyckie spod znaku orientu jest w Polsce oglądane sporadycznie i na nic tu nawet Festiwal Pięciu Smaków – dochodzą do nas tylko smaczniejsze kąski od najbardziej znanych lub odnoszących sukcesy twórców (uściślę, że chodzi mi o fabularne kino aktorskie i nie podważam kultowego statusu anime i filmów zrealizowanych w ramach Studia Ghibli). Wiem, że te kulinarno-kuchenne porównania są już w krytyce pisanej nieco passe, tu wszakże pasują jak ulał. Bo kino rodem z Japonii, Chin czy Tajlandii można porównać do ryżu: jemy go w Polsce przekonani, że wcinamy orientalny frykas, gdy tymczasem nijak ma się on do ryżu jedzonego w Azji.

I w kinie tak samo: od czasu do czasu obejrzymy film chiński czy koreański i od razu zachwycamy się buddyjską filozofią, powolnym tempem prowadzenia narracji (jeśli w ogóle JEST jakaś narracja) i egzotycznym dla naszych oczu mise-en-scène. A potem, po kilku seansach filmów Kim Ki-Duka, człowiek zdaje sobie sprawę, że mało w tym wszystkim „azjatyckości”, a więcej europejskości, a dokładniej oczekiwań publiczności w stosunku do kina Dalekiego Wschodu. To, co dociera na ekrany Europy, to wyselekcjonowane pocztówki, zwyczajowo przedstawiające przecież miejsca, które nie istnieją, piękne krajobrazy podrasowane w Photoshopie i wyczyszczone z oznak życia. Taka jest właśnie „Zabójczyni” Hou Hsiao-hsiena – wyzbywająca się własnej tożsamości na rzecz europejskich standardów kina artystowskiego.

Taka strategia okazała się niezwykle skuteczna zwłaszcza dla Kurosawy, a i dziś okazuje się przepustką na wyrafinowane canneńskie salony. Złota Palma za reżyserię powędrowała do Hou za dobre wyczucie trendu i, nie można mu tego odmówić, mistrzowskie wygranie konwencji. „Zabójczyni” jest bowiem idealnym (jak Yin i Yang) połączeniem neomodernistycznej estetyki z uwielbianym na Zachodzie gatunkiem wuxia. To wszystko podszyte jest eksportową wersją buddyzmu – właśnie taką, jaką mają w głowach mieszkańcy Starego Kontynentu.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Historia zaczyna się konwencjonalnie, od lakonicznego wprowadzenia w sytuację Chin VIII wieku. Zwierzchnictwo Cesarza jest nie w smak rządcom, którzy poczuli zapach władzy i nie dają się dłużej wykorzystywać. Prowincje, które mają stanowić barierę dla najeżdżających wrogów i chronić Cesarstwo, rosną w siłę, autonomizują się i zawierają między sobą sojusze. Kojarzenie potomków władców prowincji ma jednak swoje konsekwencje: wynikiem ugody między dwoma rodzinami jest złamanie obietnicy danej Yinniang, którą rodzice oddają mniszce, mającą wychować młodą dziewczynę na zabójczynię perfekcyjną. Ta jako zadanie dostaje zabicie władcy Weibo, Tian Ji’ana – mężczyzny, który miał zostać jej mężem.

To wszystko dzieje się właściwie nie na ekranie, a w opowieściach snutych żółwim tempem przez bohaterów. Wpatrujemy się w nich długo, szukając śladu tego buddyjskiego ducha, który sugerowany jest nam bardzo nachalnie poprzez symbole słowne (opowiadanie o droździe) i wizualne (odprawianie rytuałów), a którego znaleźć nie sposób. Wszystko na kilometr zalatuje sztucznością i ma charakter kompendium wiedzy o orientalnym duchu, zwizualizowanym i zwerbalizowanym topornie i bez polotu. Światu ludzi towarzyszy świat natury – jak zawsze dominujący, spychający tragiczne konflikty na bok, przywracający wiarę w równość wszystkich stworzeń w obliczu nieposkromionej przyrody, która nawet we wnętrzach domów władców nie cichnie, ale wdziera się ćwierkaniem ptaków w najciemniejsze kąty komnat. Piękne obrazki jak z taniego katalogu.

To, co najbardziej smuci, to właśnie zdominowanie społecznego tła opowieści przez tę przytłaczającą wizję natury, raz za razem wtłaczaną między ludzkie dramaty. Mocną stroną kina chińskiego zawsze była wrażliwość na tematy historyczne i społeczne, postaci traktowane z czułością, historie poruszające serca, jak ta z „Zawieście czerwone latarnie”. Choć wierzymy w dylematy moralne, z jakimi zmaga się tytułowa Zabójczyni, to średnio nas one obchodzą. Za dużo tu zabawy neomodernistycznymi chwytami (zarówno narracyjnymi, jak i formalnymi) powoli odchodzącymi do lamusa, a za mało czasu poświęconego angażującej emocjonalnie historii. Ten neomodernizm, który zebrał już swoje żniwa, wydobywa z siebie, jak mi się wydaje, łabędzi śpiew i wraz z „Zabójczynią” zaczyna iść w kierunku autoparodii. Czarno-biały prolog do filmu to kopia stylu Beli Tarra z „Konia Turyńskiego”, a milczące za długo postaci nie mogą się doczekać, by w końcu coś powiedzieć i zagłuszyć to nieznośne ćwierkanie ptaków. Czuć nieszczerość, czuć brzydko wydłużane ujęcia i niestety, czuć też na kilometr populizm, na który wielu domorosłych kinofilów może dać się złapać.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Twórca „Podróży czerwonego balonika” wykorzystał te same zabiegi, które przyczyniły się do powodzenia „Wiosny, lata, jesieni, zimy… i wiosny” w polskich kinach ponad 10 lat temu. Stworzył europejsko spójną (co przeczy naturze buddyzmu i kulturze chińskiej) wizję duchowości, pełną metafizyki z podręcznika dla początkujących pustelników. Szkopuł w tym, że to my chcemy tak widzieć bogatą kulturę Azji – żeby móc ją odpowiednio zaetykietować. Ja to widzę tak: #slowcinema #artcinema #longtakes #minimalism #contemplative #buddhism #zen #nature. Najlepiej chyba podobne filmy skontrastować z „Wujkiem Boonmee”, który się buddyzmem na prawo i lewo nie chwali, a swoją „prostotę” i powolność wygrywa w sposób dużo bardziej autentyczny, ulotny, mniej uchwytny i trudniejszy do sklasyfikowania.

Natomiast wuxia jako gatunek przywołany tu zostaje bardziej jako struktura do przepracowania. Nie sposób odmówić w tej kwestii Hou jednego: ciekawej zmiany w zakresie portretowania walk. Wprowadzenie tych scen znienacka i ich krótkie, intensywne trwanie to ten element, który sprawia widzowi sporo radości w obliczu pretensjonalności całej reszty filmu. Ich forma wydaje się jedynym autorskim przesunięciem, jedyną wyrwą, którą reżyser zdołał wypełnić własnym, niezapożyczonym pomysłem. Z kolei ogołocenie konwencji z zaangażowania widza w historię nie wyszło filmowi na dobre. W takim kinie publiczność szuka emocji, a nie szorstkiego traktowania i dystansu. Hou konsekwentnie realizuje swoje założenia i robi to z pewnością wykształconego filmowego erudyty i spełnionego warsztatowo twórcy. Niestety polega, kiedy film zderza się z oczekującą wrażeń publicznością. Muszę przyznać, że wolę tę wuxię reprezentowaną przez „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” czy „Dom latających sztyletów”, które sprawiały mi dużo frajdy i jako ugładzona wersja chińskich opowieści wydają mi się bardziej szczere, a już na pewno tworzone z pasji do widowiskowego kina.

„Zabójczyni” jest o tyle mało interesująca, że szybko się o niej zapomina. Nie irytuje, nie spędza snu z powiek, bo zza konwencji nie wychyla się zbyt często reżyser filmu, który chce widza do czegoś przekonać. Szafuje chwytami stylistycznymi na neutralnym poziomie, tworząc przezroczystą wizję świata przedstawionego. Postaci są nam obojętne i jedyne, co potrafi wzbudzić w nas jakieś emocje, to te nieustająco ćwierkające ptaki (grgrgr!).

Ocena: 3/6

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót