Polskie kino młodzieżowe

Data: 20.02.2019

JEZIORO OSOBLIWOŚCI, reż. Jan Batory, 1972

52588131_1672942119518985_6630913730991357952_n

„Jezioro osobliwości” jest w istocie filmem osobliwym. Ten melodramat, oparty na jednej z powieści Krystyny Siesickiej — pierwszej damy polskiej literatury młodzieżowej — opowiada historię 16-letniej Marty, która musi poradzić sobie z wielkimi zmianami w swoim życiu. Matka dziewczyny ponownie wychodzi za mąż, i to za człowieka, który jest ojcem Michała — pierwszej miłości Marty. Impas, w jaki wpada dziewczyna, doprowadza ją do podjęcia kilku spontanicznych decyzji, które będą miały poważne konsekwencje.

Film Jana Batorego jest połączeniem opowieści o miłosnym trójkącie z ideą zakazanego owocu, z klasycznym konfliktem pokoleń w tle i filozoficznym traktatem o szczęściu na boku. Mydło i powidło, jak w rasowym soap-operowym scenariuszu, ale ma swoje plusy. Jednym z nich jest piękna Warszawa, która zapewnia kontrapunkt dla miłosnych wzlotów i upadków Marty i Michała. Czasem jest zielona i budzi się do życia w takt muzyki Chopina, innym razem tętni życiem kulturalnym.

W „Jezioro osobliwości” obok Barbary Horowianki i Stanisława Zaczyka — aktorów odgrywających role rodziców głównych bohaterów — pojawia się Mirosław Konarowski. Jako młody szermierz i maturzysta z burzą ciemnych włosów błyskawicznie zaskarbił sobie w latach 70. sympatię młodej publiczności. Podobną rolę — dojrzałego, ale impulsywnego chłopca — odegrał potem w innym hicie, „Con Amore”, które nazywane jest polskim „Love Story”. Mama mi mówiła, że za Konarowskim szalały wszystkie dziewczęta.

Oglądając z nią ten film rewidowałyśmy wspólnie jej wspomnienia z młodości. Najbardziej zaskoczył nas nie fragmentaryczny scenariusz, który średnio trzymał się kupy, ale PRL-owskie wkręty rodem z kina Barei, które nijak miały się do melodramatycznej nuty całości. Gdy cała patchworkowa rodzina idzie kupić Marcie regał do jej nowego pokoju, zza kąta co chwilę wychyla się dozorczyni i mówi „proszę nie siadać, bo się niszczą meble!”. Może nie wypadało, ale wybuchnęłyśmy śmiechem.

***

MÓW MI ROCKEFELLER, reż. Waldemar Szarek, 1990

45524558_1584448998368298_5389790034964512768_o

Jeśli nie widzieliście „Mów mi Rockefeller” w reżyserii Waldemara Szarka (dostępny BTW. za darmo na vod.pl), to powinniście zaplanować w tym tygodniu seans, najlepiej w towarzystwie oranżady Grappa i Biesiadnych chipsów. Jak za starych dobrych czasów.

„Mów mi Rockefeller” to film o bardzo zaradnym rodzeństwie, które okradzione przez opiekunkę-uzurpatorkę rozkręca biznes, by przetrwać pod nieobecność rodziców. Dzieciaki odważnie biorą sprawy w swoje ręce i kombinują jak zarobić w Polsce A.D. 1990. A nie jest to łatwe, bo rynek niby wolny, ale gospodarka to wciąż raczej towarowo-wymienna („ogarniemy, kierowniku, ale co z tego będę miał?”), a inflacja szaleje.

Wystarczy jednak trochę pogłówkować. W kraju brakuje śrubek z kołkami, więc dzieciaki korzystając z usług lokalnych handlarzy ogarniają temat i ratują kraj przed kołkowym kryzysem. Potem, gdy pomysł się wyczerpuje, korzystają z wiedzy wyniesionej z lekcji chemii, by produkować plastikowe piłki ze śmieci poddawanych obróbce, które finalnie są 100 razy trwalsze od stali, a do tego ekologiczne!

Nad filmem unosi się błogość idei American Dream: w postkomunistycznej Polsce, tak jak w USA, każdy może się dorobić, jeśli tylko ma trochę sprytu i sporo determinacji. Gdy dzieciaki w okradzionym mieszkaniu wyciągają wymięte pieniądze na książkę „Ameryka”, zaczynają działać jak Człowiek Zachodu, za wzór stawiając sobie legendarnego Rockefellera.

Choć Bartek, Aneta i Michał mają głowę na karku gdy idzie o biznes, to sen z powiek spędzają im typowe problemy dzieci i nastolatków: oceny z wf-u i pierwsze randki. Ponieważ jest to prawdziwie polski amerykański film, sami wiecie, że finał dostarczy emocje tak serdeczne, jak „Kevin sam w domu”(to film z tego samego roku!). Gdy na chatę zwalą się rodzice wracający z zagranicznej delegacji, wszystko będzie już pod kontrolą.

EDIT:  „Ameryka” — jak wspomniał Michał Oleszczyk — to bogato ilustrowany, wydawany do w lat 90. magazyn, nie książka 😉

***

MOTYLE, reż. Janusz Nasfeter, 1972

motyle1

Są czasem filmy, które oglądane w zły sposób i w złym momencie przekreślamy lub oceniamy zbyt surowo. Bo jesteśmy zmęczeni, bo pada, bo przesilenie wiosenne (oj, jak boli), bo kilka godzin stoisz jako wolontariusz w zimnej sali i ktoś nazwie cię idiotką gdy zwrócisz (z obowiązku!) uwagę, by do sali nie wnosić po brzegi wypełnionego kubka z kawą. Mało osób o tym pisze, ale każdy z nas doświadcza.

Ale są też takie seanse, że niezależnie okoliczności, w jakich film oglądasz, skończysz rozkochana/y w tym filmie, a bywa, że nawet w całym świecie. Więc jak wreszcie obejrzałam „Motyle”, to serce się rozgrzało i zachwyt rozlał po ciele. I wtedy już wiesz, że zapamiętasz.

Ten film, w którym co rusz odbija się światło letniego słońca, ma w sobie czar ostatnich chwil wakacji. Gdy zieleń ciemnieje, a wieczory stają się chłodne, dość łatwo jest wpaść w sidła młodzieńczej miłości. 12-letni Edek (Roman Mosior) także daje się porwać fantazjom, gdy tylko dostrzega Monikę (Bożena Fedorczyk), wokół której roztacza się aura tajemniczości. Schadzki Edka i Moniki odbywają się w najlepszym otoczeniu dla nastoletnich miłostek: nad jeziorem, na polanie i w bazie z dala od kontroli dorosłych.

„Motyle” to film niezwykle erotyczny w tym sensie, że pobudza pragnienia względem natury — chciałoby się, w przypływie sił witalnych, wytarzać się w trawie, popływać w otoczeniu drzew, poczuć na głowie prażące promienie słoneczne i wiatr rozwiewający włosy (tyle że nam już „nie wypada”). Wszystko w przyrodzie krzyczy: „dotknij mnie!”, toteż nic dziwnego, że w takich okolicznościach następuje rozkwit i śmierć miłości pewnego chłopca do pewnej dziewczyny. Janusz Nasfeter wydaje się zafascynowany tym światem i umieszcza w nim postaci godne jego fascynującej natury. To nie są po prostu „dzieci”: każdy bohater i każda bohaterka ma swój własny charakter, który — możemy przypuszczać — właśnie w te wakacje zamanifestuje się na tyle mocno, by określić przyszłość Edka, Moniki, Honorki (Grażyna Michalska), Alka (Piotr Szczerkowski), Bogdana (Bogdan Izdebski) i Lolka (Krzysztof Sierocki).

Gdy lato wreszcie mija, te dziewczyny i ci chłopcy nie są już tacy sami. I gdy wyłączasz film zaczynasz się zastanawiać: pamiętasz swoje ostatnie dziecięce lato?

***

DZIEWCZYNA I CHŁOPAK, reż. Stanisław Loth, 1977 (serial, 6 odcinków)

Zrzut ekranu 2019-06-23 o 13.47.46

„Przygody Marka Piegusa”, „Wakacje z duchami”, „Podróż za jeden uśmiech” — gdy wspomnisz te tytuły podczas któregoś ze świątecznych obiadów, na twarzy rodziców, ciotek i wujków maluje się nagle rozrzewnienie. „Stare, dobre czasy” — przez myśl przetacza się melancholia, oczy się szklą na wspomnienie dzieciństwa spędzonego w towarzystwie najlepszych kompanów, jakich można było sobie wymarzyć.

Przyznam szczerze, że z jakiegoś nieznanego mi powodu przeżyłam 27 lat nie oglądając chyba żadnego serialu, filmu ani jednego z tego legendarnego zbioru przygodowych opowieści dla młodzieży. Od jakiegoś czasu część moich popołudni spędzam zatem w sposób następujący: herbatka z cytryną i sokiem malinowym, ciuchy po domu i seans „młodzieżówki”.

Z reguły są to seanse w ten czy inny sposób satysfakcjonujące — oddają ducha epoki, są kuriozalne w sposób niezwykle urokliwy, a raz na jakiś czas coś cię po prostu powali (arcydzieła czają się tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy). Jednak serial „Dziewczyna i chłopak”, który nadrobiłam ostatnimi czasy, przyniósł wielkie rozczarowanie.

Jest to oparta na prozie Hanny Ożogowskiej historia niegrzecznego Tomka i przykładnej Tosi (Wojciech i Anna Sieniawcy), którzy po kilku niefortunnych zdarzeniach zamieniają się rolami. Tosia jedzie zamiast brata do leśniczówki wuja, a Tomek zakłada sukienkę i udaje się w podróż do cioci.

Zamiana ról jest jednym z najbardziej efektywnych wehikułów komedii. Gdy opleść ten motyw dobrym scenariopisarstwem i reżyserią, humor wydaje się wydobywać na wierzch samoistnie. Ponieważ jednak „Dziewczyna i chłopak” jest serialem wybitnie konserwatywnym, zamiana ról ma na celu łopatologiczny dydaktyzm. Wywrotowy potencjał tego pomysłu — opartego przecież często na łamaniu stereotypów dotyczących płci kulturowej — zostaje tu spacyfikowany i potraktowany wyłącznie jako fabularna wolta.

Tosia, dla przykładu, nie ma hobby — jest dziewczyną, która pod nieobecność rodziców wykonuje wszystkie domowe obowiązki. Tomek zaś jest zapalonym pływaniem, ale i huncwotem, który bez powodu łypie na siostrę, a gdy ma pomóc obrać jej ziemniaki na obiad ze złością rzuca warzywem przez kuchnię. Boys will be boys — powiecie. No właśnie.

Gdy Tosia i Tomek zamieniają się rolami, dziewczyna robi rzeczy „po chłopacku” — łapie raki, jeździ konno i nie boi się dłużej spać sama. Tosia jest przestraszona, ale bierze sprawy w swoje ręce i w jakiś sposób uczy się po prostu „luzować”. Tomek zaś ma za zadanie pomóc cioci i kuzynkom „przy garach”. Chłopiec zgadza się, ale nigdy nie widzimy tej pomocy — Tomek głównie biega po łąkach i wypowiada wojnę lokalnemu gangowi „Rudego”. Nie uczy się niczego, a to — subwersywne, bądź co bądź — doświadczenie w żaden sposób nie daje mu do myślenia. Dalej jest butny, bezczelny i nieokrzesany. Tak ma być. Chłopcy przecież tacy są. <uwaga: ironia>

Gdy motywem przewodnim jest zamiana ról nie można na to wszystko nie zwrócić uwagi. Jeśli ktoś jednak uparcie twierdzi, że jest to „stary serial przygodowy” to lojalnie uprzedzam: przygody jest tu jak na lekarstwo. Odcinki się dłużą, tempo jest ślamazarne i jedynie letnia zieleń i wysokie trawy są w stanie zrekompensować niewykorzystany potencjał. Ostatecznie lato — długie dni, ciepłe wody i zew przyrody — jest niezwykle fotogeniczne.

Powrót