Poradnik hipstera. Hollywood
Data: 17.02.2016
Początek roku był dla mnie (podobnie jak dla połowy ludzkości) czasem postanowień, refleksji i przemyśleń, których efekt można podsumować w kilku słowach: „więcej oglądać, więcej czytać, więcej pisać”. Od początku roku obejrzałam już prawie 40 filmów, czytałam książki w każdej wolnej chwili i nie pozwalając sobie na lenistwo, zasiadałam przed ekranem i pokonywałam swoje przyzwyczajenia (a może tak kolejny odcinek jakiegoś sit-comu na Comedy Central?). Przyznam jednak, że nie potrafię zbyt długo żyć w takim ciągu, dlatego po serii seansów klasyki kina, po lekturze kilkunastu książek/czasopism filmoznawczych i wypłodzeniu kilku „poważnych” tekstów przyszedł czas na GUILTY PLEASURES.
Stanęłam więc przed deską do prasowania (bo prasowanie to mój ulubiony domowy obowiązek) i obejrzałam dwa disneyowskie filmy dla nastolatek; przeczytałam „Poradnik hipstera: Hollywood”, a teraz piszę nie-do-końca-poważną jego recenzję. Zasługuję przecież na chwilę przyjemności.
A „Poradniki hipstera” dostarczają jej w dawce idealnej (jakieś 2 godziny lektury podczas brania kąpieli lub dojazdów do pracy) i w formie umilającej czas. Podczas czytania nieprzyzwoicie parskamy śmiechem w autobusie (w którym należy mieć wszak poważną minę), bo wskazówki dla początkującego mistrza blefu wydają się absurdalne. Jak udawać, że się było na poważnej gali, kiedy w rzeczywistości oglądaliśmy ją na streamingu w szlafroku i kapciach? Jakim słownictwem się posługiwać, żeby nie wyjść na „nowego w branży”? Jak unikać planu filmowego (na który nikt nie chce przecież się dostać)? Niby jest zabawnie, niby lekko, ale w gruncie rzeczy to tylko pozory. Dla nas, Polaków, nie jest to być może tak oczywiste, ale kulisy Hollywoodu „odkrywane” przez Sally Whitehill wydają się przedstawione wyjątkowo autentycznie.
„Kombinatorzy, łobuzy i egomaniacy”
Polski rynek tabloidowy to przecież tylko namiastka tego, co możemy obserwować w Stanach Zjednoczonych. Kraj to bowiem większy, gwiazdy znakomitsze, a celebryci bardziej ekshibicjonistyczni. Podobno można tego doświadczyć dopiero będąc w USA. My tu, w Europie, ojczyźnie stoicyzmu i królestwie sztywniactwa, protekcjonalnie spoglądamy na zachód i nie możemy uwierzyć, że hollywoodzkie imprezy naprawdę wyglądają jak te z „Wielkiego Gatsby’ego” Baza Luhrmanna. A jednak: tam, w Hollywood każdy udaje i wszyscy o tym wiedzą. My się łudzimy, że swoją sztuką niesiemy ludziom jakąś prawdę.
„Poradnik hipstera: Hollywood” jest w zasadzie subwersywny. Wydaje się, że podpowiada, jak się zachować, by brylować w Fabryce Snów, podczas gdy najwyraźniej pokazuje, kim nie chcemy się stać. Jawnie wyśmiewa mechanizmy funkcjonowania przemysłu kinematograficznego w Stanach Zjednoczonych. Z drugiej strony, kieruje swe ostrze ku nam samym, bo okazuje się, że sami bywamy takimi cwaniakami, udając w towarzystwie, że widzieliśmy „Idę”, choć w rzeczywistości poczytaliśmy tylko kilka artykułów, uznając, że to w zasadzie wystarczy. Nawet jeśli trochę bardziej się z tym kryjemy, to dalej pozostajemy hipokrytami. Tak więc trochę to wesołe, ale trochę jednak smutne.
Happytown*
Kiedy odsuniemy wreszcie od siebie te niewygodne myśli, okazuje się, że Sally Whitehill wykłada nam subtelnie garść całkiem przydatnych informacji. Dla zaznajomionych z historią filmu światowego nie będą one żadnym odkryciem, ale dyletanta w tej dziedzinie mogą kilka razy zagiąć. Jest tu i panorama twórców ery kina „niemego”, jest spis ulubionych przez media i gwiazdy filmowe festiwali, na których dobrze jest się pokazać, ale jest też żargon z planu filmowego i słowniczek pojęć i kwestii jakby wyjętych żywcem z ust producenta – i to jest już coś, co ma charakter… powiedzmy wejścia do zakrystii. Okazuje się, że zaproszenie na lunch jest najgorszym, co można usłyszeć. No, poza wymownym „I loved it”. Hollywood jest jak kobieta postrzegana oczami mężczyzny: kiedy mówi tak – myśli nie. I dobrze się tego trzymać.
Ta wizja przypomina trochę rzeczywistość Bartona Finka z filmu Coenów i można poczuć się nieco niezręcznie, gdy pomyślimy o tym, że te piękne, widowiskowe i zapierające dech w piersiach filmy tworzy się w aurze „it’s all about the money”. Jednak Sally Whitehill bardzo zgrabnie i w dobrych proporcjach operuje na zmianę cynizmem i humorem tak, byśmy nie zapomnieli, że to w zasadzie zgrywa, a „Poradnik”, pomimo swojego ironicznego ładunku, ma przede wszystkim w zabawny sposób komentować przywary hollywoodzkiego stylu życia. Przecież nie przestaniemy nagle chodzić do kina! A tym bardziej nie odmówimy sobie przyjemności oglądania uroczystości przyznania Oscarów. Obowiązkowo w szlafroku i kapciach. A po ceremonii pozwólmy sobie na nonszalancję i kierujmy się jedną ze złotych rad autorki „Poradnika”:
Gdy ktoś spyta o twoją opinię na temat bieżącego stanu Hollywood, potrzyj w zamyśleniu policzek i zastosuj podwójny blef, przytaczając stwierdzenie scenarzysty i pisarz Wiliama Goldmana nagrodzonego Academy Award: „Nikt nic nie wie”. Mrugnięcie okiem w odpowiednim momencie upewni ich, że nie dotyczy to rzecz jasne ciebie.
Lektura niby lekka, recenzja niby nie na serio, a jednak całkiem całkiem.
*Happytown [Szczęśliwe Miasto]. Tak Sammy Glick, protagonista klasycznej powieści Budda Schulberga „What makes Sammy Run”, nazwał Hollywood. Bardzo ironiczne.
tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!