Dobra krytyka a polska krytyka. Postscriptum
Data: 24.03.2020
Gdy aspirująca krytyczka zaczyna pisać własne teksty, szuka w świecie kierunków, modeli i wskazówek. Pyta właściwie każdego: co czytać? jak pisać? Albo szerzej: jak tworzyć (w różnych formach)? Odpowiedź wielu doświadczonych krytyków i krytyczek brzmi zazwyczaj: pisać, pisać i czytać, czytać (czynności koniecznie są w mowie zwielokrotnione, by podkreślić ich wagę). Z rozczarowaniem stwierdziłam, że jest to rada tyleż zasadna, co niewystarczająca. Topienie się we własnych słowach, publikowanych potem tu i ówdzie bez spojrzenia czujnego oka, bez konsultacji z samą sobą kilka godzin lub parę dni po wytężonej pracy, skutkuje często krytyką niechlujną; tekstami rozłażącymi się pod naporem strumienia myśli. Czytanie połaci cudzych tekstów bez krytycznej refleksji, a jedynie z nastawieniem „zgadzam się, przez co mi się podoba” lub „nie zgadzam się, więc mi się nie podoba” skutkuje antagonizmami i podziałami oraz zamyka jakąkolwiek rzeczową dyskusję o filmach — a na niej powinno nam przecież jako krytykom i krytyczkom zależeć.
Po kilku latach pisania i obserwowania innych piszących mogę powiedzieć jedno: nie warto mieć idoli (co jest niejako naturalne dla adeptki krytyki filmowej — pokochać czyjeś pisanie i próbować przejąć jego najlepsze cechy). Warto za to mieć zasady. Mnie tych zasad dostarczył tekst Michała Oleszczyka „Dobra krytyka a polska krytyka”, wygrzebany z czeluści jego bloga. Napisany w 2010 roku, przez wiele lat był (i wciąż pozostaje) dla mnie drogowskazem, choć nie ukrywam: z chęcią zasiadam do napisania do niego postscriptum, bo i w tym tekście czeka na krytyczkę kilka pułapek.
1) Dobra krytyka jest wyczulona na kwestie stylu
P.S. …ale nie może się na nim zatrzymać.
Związek stylu filmowego i krytyki jest związkiem skomplikowanym: dużo trudniej złapać w słowa ciągle zmieniające się obrazy niż zrelacjonować literacką w swoim pochodzeniu fabułę. Zdaje się jednak, że my, internetowi „samozwańczy” krytycy i krytyczki (samozwańczy, bo kto ma właściwie decydować o nadaniu „tytułu” krytyka lub krytyczki?) uczymy się szukać dobrych słów, które jednocześnie precyzyjnie opiszą styl, jak i uchwycą nasz stosunek do niego. Michał Oleszczyk pisze, że nazbyt często uciekamy się do wytartych przymiotników, które nie zdają sprawy z zawiłości i subtelności stylu filmowego, ale przecież równie często grzebiemy w słownikach w poszukiwaniu słów nienaturalnych dla wywodu, jakby sztucznie zaaplikowanych, byle zaimponować językową giętkością. Inna sprawa, że skupianie się na stylu filmowym i tylko na nim skutkuje często estetyczną próżnią: bywa, że krytycy i krytyczki nie dostrzegają prostego faktu, że styl nie istnieje sam dla siebie. Słowem: chwalą i opisują filmy błahe, ale warsztatowo doskonałe; nie zadają pytań o sens wykorzystanych w filmie zabiegów ani o to, czy wartość całego filmu dorasta do wartości jego rzemieślniczej formy. Krytyczny aplauz dla „Whiplash” Damiena Chazelle’a i „Birdmana” Alejandro Gonzáleza Iñárritu, a nawet „1917” Sama Mendesa, jest na to najlepszym dowodem. Recenzje i eseje na temat tych filmów zatrzymują się często na etapie stylu, którego bezrefleksyjna gloryfikacja prowadzi do zamknięcia dyskusji, gdy tylko wszyscy zgodzimy się, że zdjęcia Rogera Deakinsa i Emmanuela Lubezkiego są zaiste mistrzowskie.
2) Dobra krytyka jest wolna od snobizmu
P.S. …ale też nie rości sobie prawa do reprezentowania gustu „większości”.
Powyższy punkt był u Oleszczyka opisany jako „centralne schorzenie” polskiej krytyki filmowej. Dzisiaj, gdy częściej czyta się i ogląda wpływowych blogerów (blogerzy kulturowi piszą i mają się nieźle!), a także jutuberów, snobizm ujawnia się rzadko. Oczywiście wciąż pracują ci krytycy, o których Oleszczyk pisał jako o „zakorzenionych w przebrzmiałym porządku intelektualnym, w którym obowiązywał nieprzekraczalny podział na *wysokie* i *niskie*”. Nowe „pokolenie” kinomanów kwituje jednak ich opinie lekceważącym „ok, boomer” (zwracając tym samym uwagę na ich nieprzystawanie do współczesności) i robi swoje, dyskutując o popkulturze w sposób, w jaki należy o niej rozmawiać: z otwartym umysłem, z poszanowaniem własnego poczucia humoru i potrzeby przyjemności. Są jednak i tacy, którzy wpadają w pułapkę tej samej kategorii, tyle że po drugiej stronie barykady: mienią się znawcami powszechnego gustu i reprezentantami „ogółu”, który w rozdawaniu aprobaty i dezaprobaty ma rzekomo mieć znaczenie kluczowe. Nie ma jednak takiego krytyka, który nie żyłby w jakiejś bańce (ba, nie ma takiego człowieka!), toteż pokora i ostrożność w nadawaniu sobie tytułu reprezentanta jakiejkolwiek grupy są w postawie krytyka konieczne. Podobnie jak krytycyzm w stosunku do każdego typu wykluczającej refleksji, zarówno o charakterze snobistycznym, jak i populistycznym (bo jeśli ci się nie podoba, choć wszystkim się podoba, to nie znaczy, że coś jest z tobą nie tak lub „nie kochasz kina”).
3) Dobra krytyka jest zakorzeniona w historii medium
P.S. …ale nie może ona prowadzić do krytycznego lenistwa.
Popisywanie się historyczną erudycją to błąd, który popełnił w swojej karierze każdy. Często chcemy przecież użyć własnej wiedzy i pochwalić się rzutkością umysłu w dobieraniu odpowiednich analogii. Można tu wpaść w co najmniej dwie pułapki. Po pierwsze, historyczna świadomość nie może zastąpić krytycznej lektury filmu. Często opinia krytyczki pobrzmiewa tylko mimochodem między kolejnymi nawiązaniami, które częściej są narcystycznym sprawozdaniem z własnego oczytania niż rzeczywistą wartością wywodu. Przywołanie konkretnego tytułu czy nurtu jest często drogą na skróty — łatwiej jest napisać, że „Tamte dni, tamte noce” przypominają najlepsze filmy Érica Rohmera (czy tak jest rzeczywiście, to już inna sprawa) zamiast spróbować oddać specyfikę tego sensualnego filmu nie uciekając się do wyświechtanych przymiotników i metafor. Dobra krytyczna nić prowadząca od Rohmera do Guadagnino wykazywałaby różnice bezpośrednio wynikające z czasu powstania filmów i z rozmaitych przesunięć w stylach obu reżyserów oraz ich wpływ na nasz odbiór. Tymczasem oblepianie filmów etykietami prosto z podręcznika do historii kina kończy się często wyliczanką, z której mało co wynika. Świadoma własnej wiedzy krytyczka nie musi sypać z rękawa „nawiązaniami”, a więcej satysfakcji sprawia jej solidnie poprowadzone jedno porównanie, niż wiele powierzchownych.
Po drugie zaś, wykorzystanie wiedzy nie powinno w tekście krytycznym utwardzać sztywnego kanonu. Pewne porównania zdają się oczywiście narzucać same, ale być może warto pogrzebać w pamięci w poszukiwaniu ciekawszych, lepiej oddających istotę rzeczy a mniej banalnych odniesień. Oleszczyk pisał w swoim tekście o „balsamowaniu arcydzieł”, ale między wierszami czuć też znużenie, do jakiego doprowadziło ciągłe, płytkie analizowanie na łamach polskiej krytyki „Nine” Roba Marshalla w kontekście „8 i pół” Felliniego (jakkolwiek związek między oboma filmami jest nie do podważenia). Podobnie drętwe było notoryczne przywoływanie „Niewinnych czarodziejów” w tekstach dotyczących „Wszystkich nieprzespanych nocy”. O ile ciekawsze byłoby porównanie filmu Marczaka do „Mam 20 lat” Marlena Chucyjewa — i o ile bardziej otwierające na nieortodoksyjną historię kina!
4) Dobra krytyka nie jest polityczna
Ten punkt jest dzisiaj jeszcze bardziej aktualny niż przed dekadą, toteż zostawiam go bez „ale”. To właśnie uzależnienie od „polityki” — rozumianej przez Oleszczyka bardzo szeroko, jako model postrzegania świata, a nie sensu stricto polityczna frakcja — wydaje mi się w 2020 roku „centralnym schorzeniem” młodej polskiej krytyki. Nieumiejętność oddzielenia własnych poglądów i sposobów myślenia, które organizują nasze życie (czy będzie to aktywizm feministyczny, czy katolicki konserwatyzm) skutkują miałkością krytyki. Nie chodzi o to, że tekst nie może zawierać elementów naszego spojrzenia na świat, ale równie ważne jest wyjście poza nie i dostrzeżenie tego, co nas w filmie uwiera, co nam się podoba mimo jego wymowy, niezgodnej z naszym światopoglądem (albo paradoksalnie dzięki niej). Często też krytycy i krytyczki tak mocno zamykają się na inne perspektywy, że oceniają kolegów i koleżanki po fachu, zamiast oceniać ich teksty i argumenty. Krytyk przegrywa najbardziej, gdy wyrażany przezeń światopogląd staje się tak nachalny, że jego opinię na temat filmu można z dużą dozą prawdopodobieństwa przewidzieć. Dla czytelnika nie ma nic bardziej nużącego.
Żeby znaleźć ciekawe przykłady złamania przyjętego aksjomatu, warto poszukać poza krytyczno-filmowym podwórkiem. Aktywistka Maja Staśko, na co dzień zajmująca się walką o prawa kobiet, pracownic i pracowników, mimo swoich lewicowych poglądów była w stanie przyznać w swojej recenzji, że film „365 dni”, zrealizowany na podstawie romantyzującej gwałt książki Blanki Lipińskiej, był dla niej podniecający. Choć z przedstawioną perspektywą radykalnie się nie zgadza, przyznaje, że coś w tym filmie na nią zadziałało. To gest, którego ze świecą szukać w polskiej krytyce filmowej.
Nie jest jednak tak, że powinniśmy zupełnie wyłączyć naszą perspektywę: to ona przecież, obok warsztatu i stylu, stanowi o wyjątkowości krytyka lub krytyczki. Podchodzenie do niektórych filmów z kijem w ręce, jakbyśmy bali się jego politycznej wymowy, jest równie jałowe jak zbytnie do niej przywiązanie. Zaraz po tym, jak fala hejtów i heheszków spadła na „Smoleńsk” Antoniego Krauzego, pojawiły się recenzje, w których komentowano tylko warsztat i umiejętności aktorskie, co doprowadziło do surowej, beznamiętnej analizy, mało atrakcyjnej dla czytelnika. Każdy film (czy tego chce, czy nie) działa na przynajmniej dwóch płaszczyznach — Oleszczyk nazywa je estetyką i filozofią — i należy do obu się odnieść. Byle nie dogmatycznie.
5) Dobra krytyka nie posługuje się kliszami językowymi
P.S. … i nie boi się z językiem eksperymentować.
Tego, że wszyscy jesteśmy czasem leniwi, nie należy się wypierać. W zależności od konkretnej sytuacji, krytyczka może pisać lub tworzyć inne formy raz na miesiąc albo kilka razy dziennie. Nie można być zawsze równie płodnym, przenikliwym, dowcipnym, zasadniczym i super-rzeczowym. Można jednak zachować elementarną przyzwoitość w pracy nad wywodem i nie traktować odbiorcy jak bezwolnego wirtualnego Sima, który zniesie każdą ilość retorycznych chwytów maskujących lenistwo. Ta gnuśność przejawia się w korzystaniu z wyrażeń, które znaczą „więcej niż tysiąc słów”, czyli w zasadzie nic; zasłanianiu niedopracowanej opinii balustradą z historycznych „nawiązań” (patrz punkt 3.); tanim dowcipkowaniem. Nie trzeba zawsze być w najlepszej formie, ale zawsze trzeba mieć szacunek do tego, kto jest po drugiej stronie — w innym wypadku nie należy tworzyć w ogóle.
Inna sprawa, że poza językową sztywnością, która ujawnia się w korzystaniu z arsenału tych samych słów albo wytartych sformułowań (wyliczonych żartobliwie przez Oleszczyka), w polskiej krytyce czuć jakiś elementarny strach przed używaniem słów potocznych, kombinowaniem, układaniem zdań jak puzzli. A przecież najlepsi krytycy i krytyczki nie bali się używać własnego języka tak, by jak najlepiej oddać własne uczucia, stany emocjonalne i opinie — przodowała w tym królowa ciętych ripost, Pauline Kael. Jeśli w polskiej krytyce ktoś użyje słowa „głupkowaty”, to tylko poprzedzając go „nieco”, żeby przypadkiem nie wyjść na niepoważnego; jeśli z kolei nie ma w katalogu dobrego porównania (poprzedzonego zwykle słowem „niczym”, np. „niczym u Hitchcocka”), to pewnie zacznie obszernie opisywać trudne do streszczenia obrazy zamiast ułożyć prostą, ale sugestywną metaforę, wymagającą jednak wyobraźni spoza słownika związków frazeologicznych.
6) Krytyk określany jest przez swą postawę, a nie przez swą profesję
P.S. …i musi zawsze być w zgodzie z własnymi emocjami, jakiekolwiek one są, dając temu świadectwo w swojej twórczości.
Ten punkt w tekście Oleszczyka uważam za najpiękniejszy i zwyczajnie najrzadziej praktykowany. Opór przed nazywaniem się krytykiem (a tym bardziej krytyczką, o bogowie feminatywów!) albo wręcz przeciwnie, chwalenie się pozycją w środowisku, wynikają z tego samego, błędnego przekonania: że na miano krytyczki należy zasłużyć się wśród ludzi, spełnić jakieś kryteria ustalone przez grupę osób, które już do grona krytyków i krytyczek są zaliczane (i wypaść z niego nie mogą, bo raz krytyk, zawsze krytyk). Bardziej niż wszystko inne powinno określać nas zaangażowanie, szacunek do odbiorcy, ciągła chęć pogłębiania własnej wiedzy, z pełną świadomością tego, że owa praca zawsze będzie projektem niedokończonym.
To, co z tekstu „Dobra krytyka a polska krytyka” wybrzmiewa niejako pośrednio, to postulat bycia szczerym — ze sobą i z innymi. Oznacza to, że zawsze powinniśmy być wierni własnym uczuciom i formułować sądy z pełnym przekonaniem. Jeśli zaś sztuka wywoła w nas konfuzję, każe się ze sobą przespać, nie da się zamknąć w kategorycznej opinii, to trzeba przyznać, że coś sprawia nam kłopot. Obecna kultura-instant, która zmusza nas do formułowania błyskawicznych ocen, nie sprzyja wątpliwościom — a powinna, bo to one decydują często o jakości filmu. Nie powinno być zatem wstydem przyznanie się do błędu, zmiana zdania pod wpływem polemiki, wycofanie się z oceny, gdy z jakiegoś powodu zmienił się nasz pogląd. Filmy oglądamy w różnych humorach, czasem zmęczeni, czasem nazbyt optymistyczni, czasem z oczekiwaniami, czasem zupełnie beztroscy i to wszystko ma wpływ na naszą twórczość. Jeśli zaś czujemy, że już dłużej nie jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu na myśl o kolejnym seansie, jeśli emocji po filmie już prawie w nas nie ma, a pozostaje tylko chłodna kalkulacja wad i zalet, może warto oddać krytyczną pałeczkę i przyznać się przed sobą, że w życiu kręcą nas już zupełnie inne rzeczy.
treść tekstu Michała Oleszczyka (rozpisanego na cztery części): TUTAJ.