Prawda pisana światłem – recenzja filmu „Ave, Cezar!”
Data: 24.02.2016
Całkiem niedawno urządziłam sobie pierwszy seans dość już leciwego filmu Coenów – „Barton Fink”. Jego piekielna energia zupełnie mnie powaliła, podobnie jak rola Johna Goodmana, ale najbardziej interesujący wydał mi się wątek gorszącej i najgorszej z możliwych wizji Hollywood, przeżywającego tam wszak swój Złoty Wiek. Dobrze się złożyło, bo bracia w „Ave, Cezar!” przesuwają ten temat z peryferii ku centrum, zmieniając w dodatku tonację opowiadanej historii. Mają już bowiem swoje lata na karku, kilka hitów na koncie, dorobili się też artystycznej swobody i dystansu przynależnego starym wygom z Fabryki Snów. Niepokorni byli bardziej frapujący, ale w swoim najnowszym filmie udowadniają, że sklep Coenów dalej oferuje dobrej jakości cynizm, choć zaplecze zostało wysprzątane z powagi.
W „Ave, Cezar!” nie znajdziemy zdemonizowanego wizerunku producenckiej „grubej (dosłownie i w przenośni) ryby” z cygarem między serdelkowatymi paluchami, ale człowieka gorliwie zaangażowanego we własną pracę. Eddie (Josh Brolin) jest bezwzględny, kiedy trzeba, bo od niego zależy zarówno wizerunek wytwórni, jak i samych gwiazd, które w latach 50., nie ma co ukrywać, używały sobie na całego. By filmy mogły być zrealizowane, poświęca swoje życie prywatne – wykonuje milion telefonów, odwiedza każdy plan, ratuje z opresji zapatrzonych w siebie artystów. Jest agentem 007 przemysłu kinematograficznego: załatwi wszystko, ale nikt nie może o tym wiedzieć. Zniknięcie z planu odtwórcy głównej roli stawia pod znakiem zapytania powodzenie produkcji o Cezarze i Chrystusie. Dla Eddiego to jednak tylko kolejny dzień pracy.
Coenowie bez skrupułów obnażają wady egocentrycznych reżyserów i pewnych swojej wyjątkowości aktorów, a jednocześnie cicho przyzwalają na ich wybryki. Zdają sobie przecież sprawę, że to oni są nośnikiem emocji – dla nich widzowie chodzą do kina, z nimi przeżywają trudne chwile, za ich pośrednictwem opowiada się historie. Dlatego z cierpliwością przedszkolanki Eddie załatwia wszystkie sprawy swoich podopiecznych: organizuje ojca dla nieślubnego dziecka pewnej aktorki (świetna, co z bólem przyznaję, Scarlett Johansson), przerzuca z planu na plan pewnego młodego kowboja (Alden Ehrenreich) i wreszcie tuszuje niejasną przeszłość największego gwiazdora Capitol Pictures (George Clooney).
„Ave, Cezar!” łatwo zaetykietować jako „satyrę na Hollywood”, ale to nie załatwia sprawy, bo satyra przepełniona jest zwykle zgorszeniem, frustracją i brakiem optymalnego rozwiązania. Coenów to w ogóle nie interesuje i dali nam już o tym znać przy okazji „ciepłego filmu o przygodach kota” (mowa o „Co jest grane, Davis?”). Ich Llewyn Davis chciał osiągnąć sukces w branży muzycznej, nie rezygnując przy tym z jakości artystycznej własnych kompozycji. Producentów to jednak nie interesowało, bo muzyka, jak wszystko, musi się sprzedać, a twórczości Llewyna sprzedać się nie dało. I co? I nic – mówią twórcy „Big Lebowskiego” – that’s the way it is, prawo dżungli. Podobnie rzecz się ma przy okazji „Ave, Cezar”, bo tutaj też „jest, jak jest, po prostu”. I można albo z tym walczyć, albo się z tym pogodzić, czerpać radość z robienia kina póki tylko można. Piekielne Hollywood zostało zasypane, a na jego ziemi bracia zbudowali świat, który da się lubić, choć nie jest on pozbawiony wad. To tam, w wielkich, niczym nieróżniących się od siebie halach, reżyserzy przyglądają się własnemu podwórku i zachodzą w głowę, jak to się dzieje, że z takiego chaosu wyłaniają się dzieła skończone, pięknie opowiedziane i wzruszające. I kolejny raz dochodzą do tego samego wniosku: że wszystko, co najgorsze i najlepsze zarazem zawdzięczamy człowiekowi.
Najlepiej pokazuje to scena, w której Baird Whitlock (Clooney) z pełnym przejęciem odgrywa swój monolog, tętniący emocjami i pełen wzniosłych słów. Członkowie ekipy patrzą jak zaczarowani, łezki kręcą się w oczach, jakby zapomnieli, że właśnie są w pracy, a krajobraz przed nimi to malowana dekoracja, a nie antyczny Rzym. Aktor z dumą wygłasza swoją kwestię i ze zmieszaniem wymalowanym na twarzy zapomina ostatnich kilku słów. Ekipa wraca do żywych, reżyser chwali i mówi, że było świetnie, tylko trzeba powtórzyć. W tym momencie Coenowie dają wyraz swojemu uwielbieniu dla kina, po raz pierwszy chyba tak otwarcie i tak mało ironicznie. Niby znów się coś nie udało, niby trzeba nakręcić wszystko jeszcze raz, ale ten moment fascynacji widzów, to ujęcie z żabiej perspektywy, które uwzniośla bohatera i nadaje patosu jego słowom, to świadectwo wiary twórców w potęgę kina. Nieprzypadkowo bowiem słuchamy w skupieniu wraz z pracownikami studia fragmentu o prawdzie pisanej nie słowami, lecz światłem. Pomimo sieci kłamstw utkanej przez hollywoodzki przemysł rozrywkowy i jego gorliwych wyznawców, to właśnie kino, medium światła (przynajmniej w latach 50., przed dominacją ery cyfrowej, kiedy wciąż królowała taśma) potrafi czasem najpełniej, bo wizualnie, wyrazić jakąś prawdę, przynależną reżyserowi czy autorowi scenariusza. Ale to dopiero zwieńczenie miłosnego wyznania Coenów, do którego przygotowywali oni widzów, jak nieśmiały kochanek, który po smakowitej kolacji częstuje swoją partnerkę szampanem z utopionym w nim pierścionkiem zaręczynowym.
Jak zwykle u twórców „Fargo”, którzy nie raz dowiedli, że są mistrzami w operowaniu kolorem własnych kadrów, plastyka ekranu wspaniale kontrapunktuje treści. Brązowo-żółta tonacja obrazu i wysoce nasycone pigmentem, pozbawione światłocienia barwy mise-en-scène poszczególnych planów filmowych to subtelny ukłon w stronę tradycji amerykańskiego kina klasycznego. Fetyszyzowanie światła z projektora, delikatności taśmy filmowej na stole montażowym czy zrealizowanie sceny musicalowej przy użyciu klasycznych ujęć z wózka to tylko niektóre z walentynek wysyłanych przez reżyserów kinu sprzed kilku dekad. Najpełniej ten efekt wizualnej nostalgii działa na usługach mechanizmu projekcji-identyfikacji, kiedy wolnymi jazdami kamery ze studia przenosimy się do wnętrza opowiadanych w filmie historii. Z widzów filmu współczesnego stajemy się widzami niby-filmu realizowanego przez Capitol Studios i z publiczności rozsmakowanej w cynizmie nie zostaje nic, bo na moment dajemy się uwieść urokowi storytellingu. Nic w tej materii nie jest ironiczne ani cyniczne, bo obiektem drwin nie jest kino jako medium, ale jak zwykle u Coenów postaci i ich zachowanie. Nie przeszkadza nam to jednak w odczuwaniu do nich sympatii i, co rzadkie u twórców „To nie jest kraj dla starych ludzi”, pobłażliwej, ale jednak zupełnie szczerej życzliwości.
Jest to w dużej mierze zasługa aktorów, których prowadzenie jest bez wątpienia atutem Coenów. Ile to już razy oglądałam w ich dziełach największe gwiazdy Hollywood, które całkowicie zaprzeczały swojemu emploi, z czym było im tak bardzo do twarzy! Coś, co jest zaletą polskich filmów, czyli świetnie obsadzony drugi plan, jest też zaletą dzieł braci – z każdego aktora wydobędą to, co w nim najlepsze. Nawet Channing Tatum prezentuje się nad wyraz zabawnie, kampując własny wizerunek. Każda z postaci da się lubić, a jeśli zaczyna się dziać z nią coś niedobrego, na straży stoi niezawodny Eddie, który przywołuje ją do porządku – motywacyjną mową albo porządnym uderzeniem z liścia.
Całość to zgrabnie przedstawiona wizja własna, kampowa jak musicalowy fragment z Channingiem Tatum. Bebechy Hollywood leżą na wierzchu, absurd wylewa się z trzewi, niestrawności usuwane są przez wizualny Ranigast. Układ działa znakomicie, bo naoliwiony jest dystansem twórców do specyfiki przemysłu, w którym działają od lat. Trzeba jednak przyznać, że taka bezwarunkowa miłość „nie dla czegoś, ale mimo czegoś” uderza trochę w moje przyzwyczajenia względem Coenów. Wyszłam z kina z poczuciem „awwww!”, ochami i achami i słodziakowym nastrojem, jakże odmiennym od tego, który towarzyszył mi po seansie „Co jest grane, Davis?”. Bracia sugerują nam bowiem już nie tylko to, że lepiej nie będzie, ale własnemu odkryciu radośnie przyklaskują. Jakby na przekór wszystkiemu, co pokazali, każą wierzyć, że Hollywood jest bardziej sympatyczne niż zepsute. Utracenie zgorzknienia i zblazowania jakoś mnie uwiera, bo tak naprawdę nie wiem, czy to jeszcze dystans, czy już olewactwo. Ich najlepsze filmy jawnie demonstrują człowieka jako marny puch: naiwny i egocentryczny, którego głupota ma nie raz opłakane skutki. Trochę ubyło polotu wraz z rezygnacją z gorzkiego śmiechu na rzecz nieironicznego w ostatecznym rozrachunku humoru.
„Ave, Cezar!” to jednak wciąż wdzięczna komedia z retorycznym pytaniem o kondycję Hollywood w tle, na poziomie kinofilskim sprawiająca widzowi dużo radości i relatywnie mało zawodu; uwodząca jak kino klasyczne i wyjątkowo bogata w złośliwą serdeczność w stylu Clarka Gable. Pięknie zrealizowany najnowszy film Coenów należy po prostu do kategorii filmów udanych, ale różniących się od sobie podobnych tym, że da się na jego temat porozmawiać, a nie zamknąć dyskusję w dwóch zdaniach. I już za to należy się braciom wysoka piąteczka.
Ocena: 4/6
tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!