Próbka reprezentatywna #2: Polskie seriale

Data: 11.01.2017

Każdy magazyn lajfstajlowy (w minimalistycznej oprawie graficznej, oczywiście – dużo bieli, delikatny czarny font #hehe) na zimę proponuje niezmiennie: skarpety, herbatę w fikuśnym kubku i oglądanie seriali (a także kilka różnych wersji ilustracji przedstawiających człowieka w koco-kokonie). Jestem pewna, że Netflix i HBO GO są teraz wyjątkowo oblegane (dobra; cda, kinoman i zalukaj też), bo jak tu nie kierować się dobrymi poradami od copywriterów, blogerów i magazynów kulturalnych?

Z serialami sprawa jest dziwna, bo szybko wychodzą z mody – nie licząc oczywiście pozycji hitowych. „Stranger Things” zostaje zdeklasowane przez „Westworld”, bo jest już takie „lipiec 2016” (czyli stare). Seriali mamy taki zalew, że każdy musi wybrać coś dla siebie – wszystkiego oglądać się nie da. Spotykasz się wtedy ze znajomymi i jeden ogląda akurat „Mr Robot”, drugi nadrabia „Narcos”, trzeci jara się aktualnie „Black Mirror”. Każdy by chciał pogadać, ale… nie ma jak. A pamiętacie, jak było 15, 20 lat temu?

Wszyscy znali „Ona i on, niebo i grom”. Kto nie widział żadnego odcinka „Adama i Ewy” albo nie potrafi zanucić „Życie, życie jest nowelą”, ten pewnie nie miał telewizora w domu (zanim to stało się modne…). Przed dominacją serwisów vod, torrentów i w ogóle internetów z szybkim łączem – umożliwiającym więcej niż rozmowy na czacie na Interii –  wszyscy oglądali to, co akurat dawali w telewizji. Lata 90. i początek 2000 to czas, kiedy „publiczna” goniła za Zachodem, choć pod względem jakości artystycznej z góry skazana była na porażkę. Dajcie spokój – „Klan” to wytwór roku 1997, 16 lat po „Dynastii”! No, ale mniejsza – i tak wszyscy oglądali losy Lubiczów. Prywatne stacje szły w raczej w romanse niż sagi rodzinne, ale dalej było jakoś tak swojsko.

Nie wszyscy wiedzą, że seriale w telewizji publicznej powstawały w wyniku konkursów scenariuszowych. Tak oczom telewidzów objawił się zarówno wspomniany „Klan”, jak i „Złotopolscy”, „Plebania” oraz „M jak miłość”. Mieliśmy (ach, mamy nadal!) swoją wersję „Ostrego dyżuru” – Zosia, Kuba i Bruno rządzili w Leśnej Górze. I serio, wszyscy to oglądali (a jak nie, to cóż… ich strata!).

Po publikacji pierwszej „Próbki” siedziałyśmy sobie z redaktorką Rosół oddalone od siebie o kilka kilometrów, ale złączone wspólną pracą nad Refle. Cały dzień nuciłam wtedy piosenkę z „Pensjonatu pod różą” (pamiętacie tam Agatę Kuleszę? #WTF?) na zmianę z utworem z czołówki „Adama i Ewy”. Wysłałam Marcie link do jutubów. No i się zaczęło…

Rozmowa była krótka, ale intensywna, a puentę stanowiła konstatacja, że pewnych rzeczy z pamięci wyrzucić się po prostu nie da. Są schowane w archiwum, zakopane pod stertą wspomnień, zawsze zwarte i gotowe, żeby uprzykrzyć Ci życie z jednej strony i dostarczyć zastrzyku nostalgii z drugiej. I w ten sposób pamięta się teksty WSZYSTKICH piosenek z seriali, a nie pamięta się trzech produktów, które trzeba kupić w sklepie (chodzisz wtedy i powtarzasz: „mleko, cukier, sok; mleko, cukier, sok, mleko, cukier… kot?”).

Dekalog Najntisa, stworzony w oparciu o teksty piosenek z najlepszych seriali tworzonych (i oglądanych) w okolicach przełomu milenium, brzmiałby mniej więcej tak:

  1. Wszystkie dziury miłością da się załatać. („Rodzina zastępcza”)
  2. Ludziom na złość, piekłu wbrew, bieguny dwa łączą się. („Adam i Ewa”)
  3. W każdym szczęścia kropelka lśni, w tobie też. („Pensjonat po różą”)
  4. Na tej ziemi, pod tym niebem, życie nasze toczy się. („Plebania”)
  5. Złoty środek znajdź, tylko jeszcze dziś. („Złotopolscy”)
  6. Czasem ma wspaniały gest, czasem sypnie piaskiem w oczy, takie właśnie jest – samo życie. („Samo życie”)
  7. I choć alfabet uczuć znasz, litera ta taka niezwykła jest. M jak miłość. („M jak miłość”)
  8. Matki, żony i kochanki, wczoraj koleżanki, do tej układanki nie pasują już. („Matki, żony i kochanki”)
  9. Na dobre i na złe, znajdę wreszcie, czy tego chcę, czy nie, moje szczęście. („Na dobre i na złe”)
  10. Życie, życie jest nowelą, której nigdy nie masz dosyć. („Klan”)

W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego, bo młody mózg (a ile mieliśmy wtedy lat? Góra 13!) chłonie wszystko i zapamiętuje rymowanki aż do poczciwej starości. Z kolei starszy mózg zawsze i wszędzie szuka opowieści, a czasem tak lubi bohaterów, że nie może bez nich żyć przez pozostałe godziny niewypełnione ich obecnością. Ile to razy słyszeliśmy, że Artur Żmijewski dla pewnej grupy osób zawsze będzie wyłącznie doktorem Kubą? Grunt, że każdy odnalazł w serialu coś dla siebie i nie trzeba było walczyć o pilota. Oglądaliśmy bowiem „Na dobre i na złe” kolektywnie.

Statystyk nie robiłam, ale przeczytałam część książki „Polskie tele-sagi. Mitologie rodzinności” i okazuje się, że te seriale naprawdę robiły furorę i były namiętnie oglądane przez całe rodziny. Moje mikro-badanie (polegające na wyśpiewaniu „Ona i on, niebo i grom…” i czekanie, aż druga osoba dośpiewa „losów ciągła zmienność”) wykazało, że większość moich rówieśników doskonale „wie o co kaman” (że tak po millenialsku powiem). Kilka z moich koleżanek było również fankami najbardziej poczytnego periodyku tamtych czasów: „Świata seriali” – ratunku dla osób, które nie mogły obejrzeć poszczególnych odcinków oraz bezcennej bazy informacji (to stamtąd dowiedziałam się o przyjeździe Natalii Oreiro do Polski!). Wymieniałyśmy się wycinkami z gazet, to oczywiste, ale zostałyśmy także (wraz z chłopcami) zainspirowani do zabawy o charakterze mimikry – odgrywaliśmy na przerwach w szkole „Miodowe lata”. Po godzinach nie było nic bardziej fascynującego, niż zabawa na dworze w „Power Rangers” – z kitowcami i tak dalej – ale to już inna historia.

Dla wielu z nas życie po szkole to było właśnie życie z polskimi serialami (nie licząc miesięcy zimowych, kiedy o naszą uwagę walczyli skoczkowie narciarscy z Małyszem i Hannawaldem na czele). Nikt wtedy nie słyszał o „The Wire”/ „Prawie ulicy”.

Co z tego wynika? Wniosek być może banalny, ale w rzeczywistości ma to spore znaczenie dla tych z nas, którzy powoli dobiegają 30-stki. Jesteśmy chyba swego rodzaju przeżytkiem. Częścią wspólnotowej kultury telewizyjnej, paradygmatu kablówki. Wracania do domu na rosół i czekania na popołudniowy odcinek. Ustawiania planu dnia wedle ramówki. A przede wszystkim spotkań i rozmów face-to-face o tym, co jest dla nas ważne (czyli co się stało z Adamem i Ewą!). Próbujemy czasem coś z tego zachować, ale nie jest łatwo. Możliwość wyboru tego, co i gdzie chcemy oglądać, jest zarówno udogodnieniem, jak i zmorą. Trudno dać się w coś wciągnąć, jeśli druga rzecz już Cię „wyciąga”. Jeszcze nie ostygł „Westworld”, a już pałaszujesz nowego „Sherlocka”. Rany, gdyby tylko jego…

Kraina możliwości mnoży byty, a doświadczenie rozmienia na drobne. Po prostu trudno nam dać się porwać. To z żalu za tym uczuciem co roku oglądamy z rodzicami „Kevina samego w domu”. Wiemy, że razem z nami ogląda go pół Polski. I jakoś tak dziwnie fotel robi się miękki, pokój przytulny, dres wygodny, a pragnienia bezwstydne. Jak za „starych dobrych czasów”.

A w mroźne poświąteczne weekendy, kiedy nie wychylamy nosa za drzwi mieszkań i domów – gotując obiad, puszczamy telewizję (żadnego tam Netflixa!). Wciąż przecież lubimy, jak „coś gra w tle”. Najlepiej polski serial.

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót