Precz z naiwnymi marzycielami! – recenzja filmu „La La Land”

Data: 02.02.2017

Pauline Kael, pałająca miłością do musicalu legendarna amerykańska krytyczka filmowa, w recenzji „West Side Story” napisała (słusznie!), że jest to film dla ludzi, którzy nie lubią musicali. Dobrze wiemy, jaką ten gatunek ma tradycję: wyjątkową sztuczność (dziś powiedzielibyśmy: kampowość) świata przedstawionego, energię technikolorowego obrazu, prostą fabułę przeplataną numerami muzycznymi, których główną atrakcją są roztańczeni aktorzy i – co najważniejsze – happy end bez względu na wszystko.

„West Side Story” wyrwał się z ramion tej tradycji, wpisując historię Romea i Julii w wojny gangów na brudnych ulicach Nowego Jorku. Wise & Robbins zamienili stepujących marynarzy w nastolatków w T-shirtach i adidasach, wykonujących taniec równie imponujący, ale o miejskiej, proletariackiej proweniencji (rwany, z wykopami i agresywnymi, spinającymi w pośpiechu mięśnie ruchami ciała). Wyprali także obraz z kolorów, pozbawili go światła, dodali przemoc i – oczywiście – ograbili film z happy endu.

Kael nie podzielała zachwytów nad nową formą musicalu i zdemaskowała oszustwo, jakiego dopuścili się jego twórcy. Prosta antyteza nie daje nowej jakości, wywrócenie do góry nogami dotychczasowego schematu nie świadczy o artyzmie filmu. Musical opiera się na prostocie – szczerej i zamierzonej, ale wybitnie wygranej. Utyskując na wszystko, co „nowe” i „inne” w „West Side Story”, Kael pokazała, że Wise & Robbins wcale nie lubią musicalu, skoro go tak okaleczają. Podobnie rzecz ma się z Damienem Chazelle’em.

fot. materiały prasowe
Jego „La La Land”, wykazując czułość dla klasycznej formuły, ostatecznie ujawnia jej rzekomą „nieadekwatność”, brak możliwości, by została ona spełniona – zarówno w życiu bohaterów, jak i w tkance filmu (jego fabule, obrazach, narracji). Takie podejście ma w sobie toksyczny pierwiastek, który zachęca, by film z jednej strony bezkrytycznie chłonąć, a zaraz potem z dezaprobatą odrzucić.

„La La Land” zaczyna się od wspaniałej, słynnej już sceny korku samochodowego. To jedyny moment, kiedy na ekranie pojawia się witalność tkwiąca w grupie złączonych wspólnym tańcem ludzi – w elemencie, który zniechęca przeciwników musicalu, bo wszyscy „nagle tańczą i śpiewają to samo”. Warsztatową maestrię realizacji podkreślają jeszcze: obraz-żyleta HD w 2D (albo raczej 4K), sprawność tancerzy i przywiązanie do detalu (urok kolorowych sukienek powiewających na wietrze wywołanym ruchem oraz lekkość, jaką nadają tej choreografii sportowe buty i nonszalanckie fryzury). Nie ma w „La La Land” drugiej sceny tak imponującej, przywołującej intensywność musicalowego doświadczenia. Ujawnia ona, że tzw. kryzys kina współczesnego jest złudny albo przynajmniej nie tak oczywisty, jak się wydaje – film wciąż jest w stanie uwieść nas od pierwszych kadrów, wywołać błysk w oku i okrzyki entuzjazmu. Tym, co sprawia, że scena otwierająca wydaje się wyjątkowa, jest ukazana w niej otwarta, pozastudyjna przestrzeń oraz kamera, płynnie tańcząca z bohaterami i lekka jak piórko, co świadczy o możliwościach, jakimi dysponują dziś twórcy. Oglądając ją, wciąż myślimy o tym, co cieszy nas najbardziej – o radości z bezwstydnego podglądania takich popisów w musicalu, gatunku, który dla wielu stanowi o kinowości per se.

Tymczasem na ekranie wśród innych kierowców tkwiących w korku dostrzegamy Mię (Emma Stone) – śniącą o karierze aktorskiej kelnerkę, i Sebastiana (Ryan Gosling) – muzyka, wielbiciela klasycznego jazzu. Los stawia ich sobie na drodze tak często, że najwidoczniej muszą się w sobie zakochać. Nie drażni nas prostota opowieści, nie mamy za złe bohaterom ich idealizmu – it’showtime, folks!, a w czasie show nie ma miejsca na nudne życie. Czy aby na pewno? Im dłużej przyglądamy się postaciom, historii i samym obrazom, tym częściej dostrzegamy szarą, brudną „życiówę” rodem z „West Side Story”, która bez pardonu wchodzi tam, gdzie jej nie zaproszono – do starego dobrego Hollywood. I w ogóle nam się to nie podoba.

fot. materiały prasowe

Konflikt „kino kontra życie” widać niemal w każdym kadrze. Spoglądamy na popękany asfalt ulic Los Angeles, by zaraz przerzucić wzrok na kolorowe kinowe neony. Uczestniczymy przez moment w realizacji Hollywoodzkiego Filmu w ograniczonej sztucznym żywopłotem scenerii, gdzie trawa jest bardziej zielona od tej, która swobodnie rośnie tuż obok. Wspólny taniec na tle rozgwieżdżonego nieba i bajecznie rozświetlonego miasta (ze stepowaniem i w towarzystwie iście musicalowego elementu mise-en-scène – wyglądającej na atrapę latarenki znanej z „Deszczowej piosenki”) kończy się wyjściem w poszukiwaniu samochodu (Priusa!) i ujęciami ciemnych, podmiejskich, przeciętnych okolic. Ignorujemy niedoskonałe elementy świata, bo są przezroczyste i nudne.

Jasne jest też od samego początku, że to Mia przynależy do sfery kina, feerii i fantazmatu, a Sebastian stanowi jej odbicie – gorsze, mniej fascynujące, niedoskonałe. Nie bez kozery rolę ambitnej marzycielki gra Emma Stone – aktorka, której temperament rozsadza ekran, olśniewająca blaskiem i zawadiackim zachowaniem w stylu Shirley MacLane. Wydaje się, że Ryan Gosling wniósł do filmu to, czego się od niego zwykle oczekuje – kamienną twarz i ogołocone z emocji emploi. Jest on w „La La Land” figurą kuriozalną – z jednej strony pasuje do konwencji, ale z drugiej w ogóle nie chce się go oglądać, za grosz nie wierzy się w jego muzyczne powołanie ani rzekomy romantyzm duszy. Jest jakby żywcem wyjęty z rzeczywistości, podczas gdy Emma Stone to dziewczyna, której filmowe poczynania śledzimy z wypiekami na twarzy. Wszystko, co wiąże się z postacią Mii, uwodzi wielobarwnością – bohaterka nosi ubrania w wyrazistych kolorach rodem z rewii, przestrzenie, w których się znajduje, są wypełnione wzorzystymi deseniami, a piosenkom, które śpiewa, dodaje durowych, radosnych, a nawet marzycielskich akcentów. Operator Linus Sandgrena uwielbia śledzić jej mimikę, podróżować po jej twarzy.

Mniej więcej w połowie filmu brykająca kamera się uspokaja, a do głosu dochodzi reprezentowana przez Sebastiana rzeczywistość kompromisu. Coraz rzadziej obserwujemy śpiewających i tańczących bohaterów, coraz częściej mamy poczucie, że film zmierza ku smutnemu finałowi. Karykaturalna jest w tym kontekście scena kolacji, która zmienia spektakularne widowisko w kiepskiej jakości dramat kuchenny. Dotąd płynnie pracująca kamera zaczyna się trząść – a widz zaczyna się nudzić.

fot. materiały prasowe

Podczas pierwszego seansu dałam się uwieść widowiskowości „La La Land” i sprawności, z jaką reżyser „Whiplash” wywołuje w nas erotyczne wręcz zaangażowanie – kusi powabem i zachęca do koncentrowania wzroku na pięknych ludziach i przedmiotach (często zresztą traktując tych pierwszych jak atrakcyjne obiekty). Niestety, choć wszystko każe nam pokochać ekranowych bohaterów oraz historię rozegraną w „żywych” barwach i w szerokim Cinemascopie, to ostatecznie wszystko prowadzi do degradacji musicalowej poetyki. Smutny koniec przedstawia bohaterów zamkniętych w kokonie własnego egoizmu. Żądni sukcesu (tożsamego z poklaskiem szerokiej publiczności i wymuskaną kobiecością, na którą stać tylko celebrytki), osiągają go kosztem utraconej relacji. Chazelle nawet nie stara się wyjaśnić, skąd ta nagła wolta – dotychczas związek był motorem napędowym ich karier, teraz stał się kulą u nogi.

Siłą filmowego obrazu jest fakt, że wszystko tu może się zdarzyć, wbrew zasadom zdroworozsądkowej logiki, za to w zgodzie z logiką kinową. W klasycznych musicalach (jak choćby w „Podnieść kotwicę”) doprowadzono tę regułę do perfekcji. Świetnym dowodem na to, że i w „La La Land” takie rozwiązanie byłoby możliwe, jest finał filmu – zrealizowana z epickim rozmachem wizja w rodzaju „…i żyli długo i szczęśliwie”. Jej wyraźna odrębność, fantasmagoryczny charakter wzbudza sporo wątpliwości co do jej statusu, ale i daje odrobinę nadziei.

Chazelle decyduje się na rozwiązanie zgoła odmienne: znęca się nad widzem, pozbawia go radości i obnaża filmową iluzję, nie proponując nic w zamian. Na początku zachęca, by bohaterów polubić, kibicować im, wierzyć w spełnienie ich marzeń. Tymczasem zarówno dla Mii, jak i dla Sebastiana historia kończy się niespełnieniem. Ich porozumiewawcze finałowe spojrzenie nie daje nam poczucia, że istnieje między nimi utrzymana pomimo upływu lat więź, ale wyraża bezpowrotnie utracone możliwości. Ona jest wszak sztywną gwiazdą, pozbawioną élan vital damą w małej czarnej, on prowadzi dobrze prosperujący klub muzyczny. Nikt już nie tańczy. I pomyśleć, że parę miesięcy temu skarżyłam się na brak ironii i cynizmu w „Ave, Cezar!” braci Coen. Dziś przyjmuję tamtą naiwność z pocałowaniem ręki. Hollywood okazuje się bez niej kalekie.

fot. materiały prasowe

We wzruszającej scenie ostatniego przesłuchania Mia ma opowiedzieć wybraną przez siebie historię. W pewnym momencie zaczyna śpiewać utwór „The Fools Who Dream”. To piosenka o artystach-szaleńcach, Don Kichotach kina, którzy wierzą w jego potęgę i samowystarczalność, w to, że nie musi ono żerować na rzeczywistości. Chazelle udaje, że jest jedną z tych osób, że kocha klasyczny musical wraz z jego dogmatem szczęśliwego zakończenia w duchu deus ex machina. Wybudza naszą wyobraźnię z letargu, w który wprowadza arthouse’owe kino neomodernistyczne, by zaraz oddać mu (i jemu podobnym) palmę pierwszeństwa w wyścigu o „artyzm”. Brak szczęśliwego zakończenia to przecież dziś często synonim dobrego filmu. „La La Land” spodoba się zatem głównie tym, którzy nie lubią musicali – osobom takim jak Damien Chazelle.

Ocena: 3/6

tekst został opublikowany na łamach portalu artPAPIER

Powrót