Przypowieść o martwej dziewczynie
Data: 25.11.2019
Martwe ciało dziewczyny, powoli nabierające sinych odcieni, wyrzucone przez rzekę albo wyłaniające się z trawy. Ciało, które rzadko widać w całości — raz widać dłoń z brudem za paznokciami, czasem syrenie włosy albo stopę i paznokcie ze zdartym lakierem w trupim kolorze.
Nie tym razem, nie w „W zakolu rzeki”. Tam ciało leży zupełnie na widoku, zupełnie nagie, a do głowy Jamie nie kleją się mokre od rosy pukle, bo dziewczyna była krótkowłosa. Jamie leży na trawie, z lekko otwartymi ustami, jak Ofelia, której oszczędzono koszmaru unoszenia się na brudnej, błotnistej rzece.
Piszę o dziewczynie tak dużo, bo martwe dziewczyny nie mają w kinie szczęścia. Nie dość, że Jamie zaznacza swoją obecność w sposób pasywny — po prostu leży i powoli gnije — to jeszcze nikt nie poświęca jej zbyt wiele uwagi. Ot, taki los porzuconego kobiecego ciała. To oczywiście makabryczny żart, równie dziwaczny i niepoprawny jak film Tima Huntera.
Do seansu „W zakolu rzeki” byłam zupełnie nieprzygotowana — siadałam do niego jak do ejtisowego klasyka i Lynchowskie (Lynchiańskie?) klimaty momentalnie wprowadziły mnie w osłupienie. Bo oto na brzegu siedzi postawny chłopak, z melancholią spogląda na paskudną rzekę, podczas gdy obok niego leży martwa dziewczyna, która naraziła się tym, że była zbyt gadatliwa.
John, nastoletni morderca, chwali się zabójstwem na prawo i lewo i chętnie oprowadza po miejscu zbrodni. Koledzy i koleżanki ze szkoły oglądają trupa, na ich twarzach przez chwilę maluje się mieszanka podziwu i obrzydzenia, ale mało kto traktuje sprawę poważnie. Tylko Layne (w jakiś perwersyjny sposób uroczy Crispin Glover) wydaje się dostrzegać konsekwencje zabójstwa, ale jego osobowość i sposób bycia — razem z desperacką potrzebą lojalności wobec kolegi-mordercy — sprawiają, że właśnie on wydaje się szalony i oderwany od rzeczywistości. Emocjonalnie morderstwo przeżywa tylko Matt (stworzony do odgrywania smutasków młody Keanu Reeves) — dla niego zmaganie się z widokiem martwej dziewczyny stanowi rite of passage.
„W zakolu rzeki” na pewnym poziomie jest dziwniejsze od „Miasteczka Twin Peaks czy „Blue Velvet” (z tym ostatnim łączy film Huntera rok powstania i obecność Dennisa Hoppera, ponownie w niepokojącej roli: dilera marihuany zakochanego w dmuchanej lali). Świat, do którego wprowadza nas Hunter, ma znamiona realności. Nikt nie obłaskawia nas kryminalną konwencją, żarcikami o pączkach lub melodramatycznym tonem. Poczucie namacalnego kryzysu (wartości, ekologicznego i ekonomicznego) wgryza się historię o zbrodni, która nie obchodzi prawie nikogo. W miasteczku „zapomnianym przez cały świat” martwa dziewczyna jest po prostu kolejnym elementem, który malowniczo zgnije na brzegu brudnej rzeki.