Relacja postulatywna, czyli jak to było z EFA 2016?
Data: 15.12.2016
Gdyby ktoś pięć lat temu powiedział mi, że będę uczestniczyć w gali przyznania Europejskich Nagród Filmowych, to kazałabym temu komuś, kolokwialnie mówiąc, popukać się w głowę. No ale stało się – wzięłam udział we wrocławskiej Wielkiej Fecie. Z rozczarowaniem stwierdziłam jednak, że ta gala niewiele różni się od innych, w których brałam udział.
Taki ładny, amerykański
Być może trzeba to powiedzieć na głos: choćbyśmy nie wiem, jak się starali, to nie będziemy mieć w Polsce własnego Dolby Theatre, rodzimej Ellen DeGeneres, ani długich do ziemi kiecek od Armaniego i Oscara de la Renty na czerwonym dywanie. A chcielibyśmy, choć nie wiadomo, w jakim celu. Mamy w Europie bogatą kulturę, z której mamy prawo być dumni. Jest też kilka festiwali, które z powodzeniem robią to, czego na gali EFA już nie potrzeba powtarzać. Dlaczego zatem uparcie dążymy do powielania schematów jeden do jednego? Nie ma nic złego w inspiracji, ale robienie we Wrocławiu małego Los Angeles zalatuje podróbką na kilometry.
Całość była raczej w duchu „kotlet sojowy a’la schabowy” – niby podobne, a jednak czegoś brakuje – i powiedzenie, że „mięsa”, będzie tu jak najbardziej na miejscu. „Mięsistość” (niech mi wybaczą wegetarianie), a więc dopełnienie dobrej sztuki filmowej oprawą, na jaką zasługuje: wydarzenie zaplanowane tak, by jego odbiór był przyjemny, „żarty prowadzącego” zabawne i nonszalanckie, ale niewymuszone, całość niezbyt długa, a przemowy w tonie umiarkowanym (bez zbędnego wynoszenia pod niebiosa). Większości tych elementów zabrakło, nawet jeśli było widać starania, by sprostać wyzwaniu. Zgrzytało tu i tam, choć Maciej Stuhr spinał całość z reguły dość zgrabnie, gdy tylko mu na to pozwolono. Ale jak zniknął na połowę gali, to poziom znacząco spadł.
Ktoś powie, że za bardzo narzekam, ale jeżeli coś wywołuje we mnie zażenowanie, to nie chcę kryć zawodu. Bo jeżeli już się wzorować, to po baudrillardowsku – uczynić własne bardziej oryginalnym niż oryginał. Do tego jednak potrzeba sprytu, otwartych umysłów i braku kompleksów.
Znam cię na pamięć
Zbyt prosto byłoby narzekać tylko na walkę aktorów z językiem angielskim, desperacką determinację, by zadowolić wszystkich; pominę również milczeniem seksistowski żart Olbrychskiego przyznającego nagrodę Maren Ade. To rzeczy ważne, ale nie najważniejsze. Skupię się zatem na tym, wokół czego jest cały ambaras: na filmach.
Cóż to za przegląd kina europejskiego, jeżeli wśród nominowanych znaczącą większość stanowią „starzy wyjadacze”,. Ken Loach, Pedro Almodóvar i Paul Verhoeven to reżyserzy, których nikomu nie trzeba przedstawiać. Dwóch z nich zagarnęło zresztą po dwie statuetki we wcześniejszych rozdaniach, a kolejny z nominowanych, Cristian Mungiu, też ma już jedną na koncie. Stare a dobre, powiecie. No nie do końca.
It’s so… red
Świetnie, że tym znanym i cenionym wciąż udaje się robić kino na poziomie. „Julieta” Almodóvara to powrót do szkarłatnego melodramatu, tłumionych frustracji objawiających się na pięknych twarzach kobiet. Adriana Ugarte na ekranie to energia w stanie czystym, fenomen w swoim świecie, który postrzegany powinien być przede wszystkim zmysłowo. Emmie Suárez brak tej wierzgającej, witalnej kobiecości – emanuje za to cichą akceptacją, smutkiem, wiarą; wszystkim tym, czego musiała się nauczyć. Choć jest to portret podwójnie filmowy, to wydaje się, że sporą część wigoru reżyser oddał swoim bohaterkom, w efekcie czego pozbawił się go sam. Dlatego „Julieta” to kino dobre, ale nie wybitne i nie ma co płakać nad czerwonym suknem.
Na wyspach brytyjskich jest źle
„Ja, Daniel Blake” to z kolei wyraz determinacji reżysera, który swoją poetykę zawdzięcza Młodym Gniewnym, choć sam ma już swoje lata na karku. Wygląda na to, że im Loach starszy, tym bardziej zgorzkniały. Wybiera sobie za temat filmu po raz kolejny problemy własnego narodu, któremu opresyjny system o przekroczonej normie koniecznego formalizmu robi sporo krzywdy. Daniel Blake (Dave Johns) to uczciwy człowiek, który chciałby pracować, ale nie może. Innego zdania są specjaliści-służbiści, którzy serią lakonicznych pytań oddają mężczyznę do dyspozycji nikomu, tylko codzienności. Ta, sama w sobie nie ma jednak jak wybrzmieć, odbić się echem, wniknąć w trzewia widza, bo co rusz aplikuje nam jakieś nie-swoje obrazy pochodzenia scenariuszowo-filmowego, które ewidentnie kierują fabułę na fałszywe tory. Wydaje się, że Loach chce tymi mocnymi akcentami udramatyzować losy bohaterów, ale im bardziej dociska gaz do dechy, tym mniej chce się mu wierzyć.
Jak zostać coachem?
Czyżby to były najlepsze filmy europejskie AD 2016? Oczywistym jest, że brakuje temu zestawowi ożywienia, które wprowadził właśnie zwycięski „Toni Erdmann”. Reżyserka niepozornego z początku filmu ma sporo czasu (ponad 2,5 godziny!), żeby rozwinąć skrzydła – z okazji korzysta, ale tylko fabularnie. Na początku poznajemy starego kawalarza Winfrieda (Peter Simonischek z nagrodą dla najlepszego aktora), nauczyciela gry na pianinie – samotnego, z psem u boku i sztuczną szczęką na podorędziu. Zaraz potem na ekranie, z przenikającym chłodem kobiety sukcesu, pojawia się jego córka Ines (Sandra Hüller, najlepsza aktorka) – korpomachina w człowieku. Dwa modele kultury i dwie osobowości ścierają się ze sobą, kiedy Winfried, wyraźnie przez Ines odepchnięty, wkracza do jej życia zawodowego na prawach performansu jako coach Toni. Rewolta dokonuje się zatem z obyczajówki z domieszką humoru do groteski o niewielkim ładunku normalności. Za fasadą absurdu wciąż jednak majaczy się rzeczywistość, która (tak, jak w „Ja, Daniel Blake”) upomina się o swoje prawa – i wygrywa. Maren Ade, reżyserka i scenarzystka filmu, z wielkim wyczuciem przeplata ze sobą bezwzględność dnia codziennego i prawdziwie kinowy humor. Dlatego zaraz po smutnym, pełnym determinacji i uporu występie Ines jako solistki w cudzym mieszkaniu następuje dziesięciominutowa, słynna już scena imprezy urodzinowej, gdzie, na potrzeby chwili, każdy odkrywa w sobie nudystę. „Toni Erdmann” to bardzo zgrabnie – choć przezroczyście, bez ekscesów w obrazie – opowiedziana historia. Film poruszający tłumy, ale z pewnością nie jedyny, któremu w tym roku udało się wykrzesać z publiczności jakąś energię.
Niech przyjdzie nowe!
Akademia jednak zdaje się twierdzić inaczej – skoro już pojawiła się taka jaskółka, to obsypmy ją wszystkimi najważniejszymi nagrodami. Co z tego, że wciąż nie czyni wiosny. Jestem bowiem przekonana, że europejska kinematografia dysponuje szerokim wachlarzem innych propozycji, nie tylko czołowych reżyserów czy jednej błyskotliwej debiutantki z wyczuciem potrzeb audytorium. A w nominacjach posucha, wciąż te same tytuły. I tu ponownie czerpiemy z niechlubnych wzorców amerykańskich, choć szczycimy się odrębnością europejskiej Sztuki Filmowej. Znów wygrywają filmy najlepiej promocyjnie ograne, czego przyczyną jest pewnie szereg przepisów, kwalifikujących film do ubiegania się o poszczególne statuetki. A jak inaczej promować europejskie kino w całej jego rozciągłości, jeśli nie podczas takich uroczystości? Tymczasem impreza wyglądała na taką, w trakcie której starzy znajomi mogli się poklepać po plecach i powiedzieć: „fajny ten twój nowy film”.
W sytuacji idealnej (która pewnie nigdy się nie ziści) widziałabym te nagrody jako okazję do wyróżnienia – choćby nominacją – tego, co najlepszego do zaoferowania ma CAŁA Europa; co należy w pierwszej kolejności nadrobić, by być na bieżąco, na których twórców zwracać uwagę. Ci wyróżnieni w tym roku już sobie na to zasłużyli, nie trzeba ich przy każdym nowym filmie głaskać po główce i dziękować, że wciąż z nami są. Będą i bez tego, jeśli kochają kino.
tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!