Rzeczpospolita babska, czyli rehabilitacja ekranowej miłości

Data: 07.12.2015

„Gdybym też miał dar prorokowania

i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.”[1]

Znacie to? Pewnie, że znacie. Oto ślubny kicz w czystej postaci. Przychodzi do nas bardzo spodziewanie, wespół z kosztującym zbyt wiele bukietem kwiatów (misternie przygotowanym, a wcześniej przez 2 lata koncypowanym) i frunącymi ku niebu gołębiami. Na samą myśl robi się Wam niedobrze. Tylko właściwie dlaczego? Bo ludzie się kochają? Miłość – ach i och, jaka ona cukierkowa! Słodycz wylewa się zewsząd, tęcza i serduszka pojawiają się jako konieczny element miłosnego anturażu.

Poważnemu człowiekowi nie wypada o takich rzeczach rozmawiać. Nie wypada traktować miłości i wszystkiego, co z nią związane, w sposób godny szacunku. Pisząc „poważny człowiek”, mam na myśli mężczyznę. Kobietom jeszcze wolno. Grażyna Stachówna przyznaje na przykład, że nie ma nic bardziej przyjemnego od oglądania komedii romantycznej po ciężkim dniu pracy[2]. Mężczyzna natomiast jest zobowiązany traktować miłość w sposób jawnie protekcjonalny.

Oczywiście posługuję się tu opozycją binarną skrajnie zdemonizowaną (bowiem nie każdy mężczyzna to wielbiciel „Ojca chrzestnego”, unikający jak ognia komedii romantycznych i nie każda kobieta płacze oglądając „Szkołę uczuć”), ale takie postrzeganie sprawy wciąż jest powszechne i obowiązujące, nawet jeśli nie przedstawia się na co dzień tak radykalnie. Wszak najważniejsze nagrody filmowe przyznawane są zwykle dramatom, filmom wojennym, historycznym, otwarcie podejmującym tematy społecznie istotne i przynależne sferze męskości. Kinematografia i kultura audiowizualna traktuje gatunki filmowe i telewizyjne, których oś stanowią perypetie miłosne, jako bękarta, nad którym opieka wprawdzie jest nam nie w smak, ale który przynosić może wymierne korzyści w postaci swoistych alimentów – sporych zysków.

Jeśli któryś gatunek z Trójkąta Miłosnego, na który składają się komedia romantyczna, telenowela i melodramat, przechodzi akurat kryzys, inny zawsze przychodzi mu z pomocą. Ostatnio coraz mniej realizuje się komedii romantycznych – filmów cieszących się niezwykłą popularnością w latach 90. – prym wiodą za to seriale: telenowele takie jak „Wspaniałe stulecie” czy „Violetta”. Melodramat natomiast utrzymuje swą pozycję od lat, raz za razem napędzając produkcję chusteczek higienicznych i każdorazowo wywołując potok łez u widzów. Ostatnim filmem, który spowodował prawdziwe tornado wzruszenia, był sławetny obraz „Gwiazd naszych wina”, oskarżony przez wielu (słusznie zresztą) o bezczelny szantaż emocjonalny.

fot. Paweł Siodłok

fot. Paweł Siodłok

Struktury powierzchniowe każdego z tych gatunków są proste – wszystko oscyluje wokół miłości. Historia pełna jest perypetii w klasycznym tego słowa rozumieniu, ale nie wymaga nadwyrężania umysłu, bowiem pobudza ona raczej emocje aniżeli intelekt. Postaci działają w jednym celu: by osiągnąć szczęście w miłości. Określa ich uczucie do drugiej osoby, tylko kochając są pełnoprawnymi ludźmi – w konstrukcję bohaterów wpisany jest mit „drugiej połowy”, o którym tak pięknie śpiewała Hedwiga w „Calu do szczęścia”. W zależności od typu filmu różnie rozkładają się akcenty w prowadzeniu fabuły, jednak dla ogółu społeczeństwa status tych (różnych przecież zupełnie) filmów jest dokładnie taki sam: to niezobowiązująca rozrywka dla mas. Przede wszystkim dla mas kobiet. To są rzeczy niepoważne, głupie i BABSKIE – zwłaszcza dla tych bab, które nie pracując, spędzają większość czasu w domu, rano oglądając „Dzień dobry TVN”, wieczorem „Na wspólnej”, a w weekendy „List w butelce” (chyba, że do kin wchodzą właśnie „Listy do M. 2”). Niezależnie od tego, czy historia miłosna kończy się dobrze (komedia romantyczna) czy nie (melodramat), publiczność traktuje ją w podobny sposób, kątem oka oglądając i dając się ponieść emocjom, rzadko jednak otwarcie się do tego przyznając.

Paradoksalne gatunki filmowe i telewizyjne postrzegane jako „męskie”, takie jak western czy film gangsterski (które, oczywiście, stanowią podwaliny amerykańskiej kinematografii), były spełnieniem oczekiwań publiczności, odpowiadając na tę samą społeczną potrzebę, na którą odpowiadały melodramaty czy tzw. romantic comedies, czy sophisticated comedies – potrzebę rozrywki. Każdy gatunek (przynajmniej amerykański, ale gatunek per se jest wytworem made in USA) opiera się na tych samych wyznacznikach, niegdyś opisanych przez Ricka Altmana. Każdy w równej mierze stanowił jednocześnie zwierciadło przechadzające się po gościńcu, po dziś dzień będąc świadectwem czasów, w których powstał. Na poziomie kontekstu niczym się one od siebie nie różnią.

Film gangsterski i western są w swych strukturach równie proste, co melodramat, komedia romantyczna i telenowela. W którym momencie następują komplikacje w trakcie opowiadania historii o „wzlocie i upadku” gangstera? Gdzież ta finezja fabularna w westernach prezentujących kowbojów i Indian? Tak łatwo oskarżać o banał miłość, choć wolność, równość, braterstwo, honor i odwaga są w równej mierze patetyczne i proste. Z jakiegoś powodu jednak „Gladiator” jest okej, a „Titanic” już nie. Oczywiście znajdą się filmy gatunkowe, których twórcy mieli większe ambicje. Uczymy się jednak wyłącznie o Peckinpahu, Coppoli i Eastwoodzie, życzliwym słowem obdarzając jedynie wielkich reżyserów komediowych czy melodramatycznych ery klasycznego Hollywood (Griffith, Capra, Lubitsch), zapominając jednocześnie o współczesnych mistrzach gatunków miłosnych.

W obliczu opinii publicznej nie ma to jednak znaczenia. Przyznanie się do oglądania melodramatów, komedii romantycznych i telenoweli możliwe jest tylko przy apriorycznym założeniu, że robimy to „dla beki”, bardzo rzadko, tylko z dziewczyną (argument wyłącznie dla dużych chłopców!), żeby się odprężyć i nie myśleć, znaleźć swój własny wentyl bezpieczeństwa, by móc się bezkarnie wypłakać (byle nie za często). To są argumenty dla ludzi poważnych/mężczyzn. Inni – te gospodynie domowe, którym w domu brakuje Pana Darcy’ego, Heathcliffa albo Rhetta Butlera – to osoby, które nie mają ani własnego życia, ani prawdziwych problemów. Łkają bez końca, poniżone przez „elitę intelektualną” i określone przez nią jako modelowi konsumenci kultury masowej. Z miłością w kinie jest jak z disco polo: nikt nie ogląda, wszyscy znają. Wstyd zamyka tym samym drogę do emancypacji odbiorcom, którzy chcieliby bez skrępowania móc się wzruszyć i wszystkim o tym powiedzieć. Robi się ponuro. Bez obaw jednak – my, miłośnicy głębokich wzruszeń, mamy na ten brak szacunku swój sposób.

Niech będzie, że melodramat, komedia romantyczna i telenowela to gatunki „kobiece” – choć należy pamiętać o tym, jakim piętnem naznaczony jest termin „kina kobiecego” i jakie to okropne uproszczenie – i że mówiąc o odbiorcach tychże, mam na myśli przede wszystkim „płeć piękną”. Nie można zaprzeczyć, że to właśnie panie najczęściej wybierają się do kina na tego typu filmy. Można powiedzieć, że same ukręcają na siebie bicz, oglądając filmy wręcz eksplodujące patriarchatem: przedstawiające kobiety bezgranicznie oddane mężczyznom, przyznające się do rzekomo popełnionych błędów. Ich jedynym celem jest miłość do drugiego człowieka, a więc określenie własnej tożsamości tylko poprzez związek. W tym szaleństwie jest jednak metoda.

Kobiety traktowane jako podporządkowana mniejszość szukająca przestrzeni, w której mogą manifestować swoje poglądy, żerują na dominującym porządku i wykorzystują taktyki subwersji. Michel de Certeau[3] zwrócił uwagę na to, w jaki sposób kultury oporu przejmują miejsca przynależące władzy – w tym przypadku mężczyznom – nie pozwalając na jej zupełną dominację. Publiczność złożona z kobiet idzie na kompromis – wykorzystuje przekazy, które mają działać na jej niekorzyść i utrwalać pozycję patriarchalnej władzy, by w efekcie ich hiperaktywnej konsumpcji przejąć władzę nad medium. Prościej rzecz ujmując: same filmy to jedno, ale kino czy telewizja jako takie to już inna para kaloszy. Zwłaszcza na gruncie tej drugiej „płeć piękna” (cóż to za okropny termin!) osiągnęła niebywałe sukcesy. Brak męskiej kontroli nad większością programów w ramówce telewizyjnej to efekt niezwykle intensywnej oglądalności seriali i filmów tworzonych „dla kobiet”, emitowanych w prime-time. Gospodynie kuchenne i mamuśki słodkich bobasków wiedziały, co robią, kiedy ustawiły telewizory w kuchni, pozostawiając je stale włączone. To dla nich realizowana jest większość programów telewizyjnych. Co więcej „mężczyźni” do tej sfery pulsującej estrogenem nie mają zwykle wstępu – nie rozumieją oni jej mechanizmów ani struktur. Oto, drogie panie, nasza „dzika sfera”[4].

Można tu więcej pisać o podobnych mechanizmach, ale kluczem do zrozumienia popularności gatunków „miłosnych” wśród kobiecej publiczności jest fakt, z którym mężczyznom trudno się pogodzić: czerpiemy niekłamaną, nieironiczną PRZYJEMNOŚĆ z oglądania tego typu filmów czy seriali. Nie jesteśmy głupie – wiemy, ile w nich patosu, sztuczności, luk, jak bardzo reprodukowany jest system, jak kolejny raz powtarza się ten sam, niezmienny schemat. Wiemy, ale zupełnie nas to nie obchodzi. Nie oglądamy tego „dla beki”, nie mamy się czego wstydzić. Oglądając je, przyczyniamy się do zawłaszczania, przynajmniej częściowego, męskiego terytorium. Nawet jeśli te obrazy nie imponują rozwiązaniami fabularnymi czy formalnymi, to świadczą o świadomości swoich odbiorców (odbiorczyń?) oraz ich prawa do udziału w dyskursie na temat mediów audiowizualnych i obecności w historii kina.

Uważajcie zatem Panowie, śmiejąc się z kobiet wylewających hektolitry łez w czasie seansu „Pamiętnika” emitowanego na TVN-ie – bo w danej chwili pokazują właśnie Ryana Goslinga w parze z Rachel McAdams, a nie „Szybkich i wściekłych”. Przypadek? Nie sądzę.

tekst został opublikowany na łamach magazynu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!


[1] Fragment 1. Listu św. Pawła do Koryntian.

[2] G. Stachówna, La Vie an Rose, czyli bajka dla dorosłych, „Film” 2008, nr 2, s. 34-40.

[3] M. de Certeau, Wynaleźć codzienność: sztuki działania, przeł. K. Thiel-Jańczuk, Kraków 2008, s. 36-37.

[4] Określenie Johna Fiske. Zob. W. Godzic, Telewizja jako kultura, Kraków 2002, s. 137.

Powrót