„To tylko koniec świata”
Data: 18.02.2017
Reżyser często obnaża swój warsztat, kiedy tylko spróbuje zabrać się za jakiś symbol. Weźmy małego ptaszka – wróbelka, koliberka, co bądź.
Sandy, snująca w „Blue Velvet” opowieść o rudzikach zwiastujących światło, ustanowiła binarny porządek świata, w którym zło można oddzielić od dobrego. Nigdy zresztą nie wyniosła się poza ten naiwny, prostoduszny ogląd rzeczywistości. Lynch w finale filmu pokazuje rudzika z robakiem w dziobie i zderza w jego postaci pozór niewinności z freudowskim z ducha niepokojem. W wszystkim drzemie pierwiastek zła. Trzeba tylko uważniej przyglądać się światu.
W „Kosmosie” Żuławski przepracowuje symbol – uosabiany przez powieszonego wróbla – jako „formę”. Nie bez powodu; wiadomo wszak, że forma była obsesją Gombrowicza, autora „Kosmosu”. Jak każda obsesja trzymała się ona pisarza jak lep psiego ogona. Tak samo w filmie, w którym cały schematyzm świata zawiera się w pojawiającym się i znikającym znienacka ptaku.
Ale można też tak jak Dolan – wziąć kukułkę i wsadzić ją w zegar. Wiadomo, że mało jest na świecie tak irytujących przedmiotów użytkowych jak zegar z kukułką. Jest to kwintesencja wyświechtanego frazesu: „złośliwość rzeczy martwych”. Mało jest też ostatnio filmów tak irytujących, jak „To tylko koniec świata”.
Dolan naprzykrza się nam od samego początku: zaczyna od znanych nam z wcześniejszych jego filmów chwytów, które mocno już ocierają się o autoparodię – jak w scenie tańca w kuchni, podczas której, w rytm „Dragostea Din Tei”, przenosimy się do sielskich-anielskich czasów dzieciństwa bohaterów. To tylko drobny dyskomfort, lekki swąd, który szybkim drapnięciem możemy zniwelować.
Za to upierdliwość postaci to coś, co porównałabym do ukłucia komara w stopę. Tego po prostu nie można znieść. Wynika to – jak mniemam – także z charakteru pierwowzoru literackiego, a teatralność (w złym tego słowa znaczeniu) wyraźnie odbija się na każdej scenie. Leitmovitem filmu są bowiem rozmowy głównego bohatera, Louisa, z kolejnymi członkami jego rodziny.
I to jest coś, co wywołuje konwulsje – postaci albo się jąkają i bełkoczą, jakby ktoś przed chwilą wybudził je ze snu, albo okrutnie się wydzierają, przy czym nikt nie ma nic do powiedzenia. A już zwłaszcza Louis, który swoim głupim milczeniem drażni jeszcze bardziej.
Choć wszyscy wypluli z siebie jad, smutek, gorycz, rozczarowanie, frustrację i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze, to ostatecznie nic z tego nie wynika. W tym momencie pojawia się znów ptaszek, wyrywający się z zegara jakby sam chciał coś od siebie dodać do tej demonstracji i postawić kropkę nad „i”. No i stawia. A nas to w ogóle nie obchodzi.
Ocena: 2/6