Trzy hetery
Data: 07.04.2020
Niełatwo jest przetłumaczyć tytuł „Heathers” na język polski (a w zasadzie na jakikolwiek język). „Śmiertelne zauroczenie” brzmi oldskulowo, jakby prosto z lat 40., dekady noirów i Barbary Stanwyck. Inspiracja nie jest totalnie od czapy, chociaż Heather — jedna z trzech tytułowych bohaterek — nie jest wyrafinowaną femme fatale (wręcz przeciwnie, jest przaśna jak przystało na córkę yuppies). Druga Heather i trzecia Heather mają mniejsze ambicje — same z siebie nie chcą rządzić szkołą, a jedynie pławić się w blasku czyjejś władzy i korzystać z jej przywilejów. Wszystkie razem uosabiają jednak marzenie bycia toksyczną wersją Molly Ringwald z „Klubu winowajców”. Ja bym zatem „Heathers” przetłumaczyła jako „Trzy hetery”, ale niestety, w 1989 roku jeszcze nie było mnie na świecie, więc zostańmy przy oryginalnym tytule.
Veronica jest w pewnym sensie też jest Heather, ale skrupuły i empatia nie pozwalają jej tak bezwzględnie znęcać się nad słabszymi (albo po prostu słabiej postawionymi) uczniami. Dziewczyna fantazjuje więc o tym, jakby to było, gdyby mogła nienawiść do swoich przyjaciółek — głupich, ale perfidnych wrednych dziewczyn — wcielić w życie. Tak się składa, że w szkole pojawia się ktoś, nie ma skrupułów, jest najczystszym Id, siejącym chaos i zniszczenie —przystojniak J.D.
„Heathers” jest połączeniem wszystkiego, co ikoniczne dla amerykańskich ejtisów, które Lehmann przyjął z pocałowaniem ręki i tak się podjarał, że nawet nie pofatygował się, by cokolwiek z nich wyselekcjonować. Czkawką odbija się polityka Reagana, szturmem wbija na ekran high school z jego klikami prosto z filmów Johna Hughesa, a całemu przedsięwzięciu przyklaskuje David Lynch. To nie wszystko: stylówki są takie, że i dzisiaj w vintage shopach chętnie jedna z drugą dziewuchy by się tak ubrały (bo mamy modę na późne ejtisy/wczesne najntisy), ale to nastoletnia królowa lat 80., jaśnie wspaniałość Winona Ryder, wygląda w nich zjawiskowo (że nie wspomnę o Shannen Doherty w roli drugoplanowej).
Miks ten jest na poważnie dziwaczny — choćby nie wiem co, nie da się na seans „Heathers” przygotować tak, żeby nie być zdziwioną. Nie chodzi tu nawet o morderczy nastrój, ale o wyrafinowanie na granicy pulpy, z jakim dokonuje się czynów bez mała zbrodniczych, o kombinację obscenicznych słów z różnych słowników, którymi wysławiają się postaci („pieprz mnie piłą mechaniczną. Czy ja wyglądam jak Matka Teresa?”), o dziwaczne, niby zwyczajne przedmioty, którym nadano kuriozalne znaczenie (frotka władzy!).
Po pruderyjnych seks-komediach i gościnnych filmach Johna Hughesa „Heathers” zaproponowało epickie zamknięcie dekady i zwieńczenie popularności beztroskich teen movies. Jonathan Bernstein w „Pretty in Pink. The Golden Age of Teenage Movies” pisze, że ten „pogardzany przez wiele lat gatunek dokonał zemsty w postaci filmu, którzy przybił ostatni gwóźdź do trumny nastoletniej ery”. I ja się całkiem zgadzam, bo lata 90. to już przecież totalnie inna bajka. A właściwie koszmar.