Tu nie Hollywood – rozmowa z Juliuszem Machulskim

Data: 26.10.2013

Jednym z jurorów tegorocznego konkursu filmów pełnometrażowych jest Juliusz Machulski. „To nie jest Hollywood” – mówi o Polsce i wytyka błędy rodzimej kinematografii. Jedno jednak w naszym kraju zasługuje na pochwałę – nikt nikomu nie wykręca rąk.

Patrycja Mucha: Mówi się, że najtrudniej jest widza rozśmieszyć. Jednak wysiłki reżyserów komediowych często nie spotykają się z należyty uznaniem. Co jest powodem tego, że komedia bywa gatunkiem niedocenianym?

Juliusz Machulski: Problemem tego gatunku jest jeden – lokalność. Inne poczucie humoru mamy w Polsce, inne mają Anglicy w Wielkiej Brytanii. Jest ono niewymienialne i lokalno-endemiczne. Natomiast jeżeli komedia jest udana i zyskuje sobie uznanie widzów, to twórca być może nie powinien żądać uznania krytyków i nagrody na festiwalu.

Komedia nie może więc funkcjonować bez lokalnego kontekstu?

Trudno generalizować, bo istnieją komedie abstrakcyjne, które wszędzie bawią. Filmy gatunkowe nie potrzebują zatem mieć wspomagania festiwalowego. Jest dużo filmów obyczajowych, dramatów psychologicznych, które bez tego wsparcia przepadną i nikt ich nie zobaczy, ponieważ dystrybutor nie zapłaci za film niezauważony. Z kolei komedia, kryminał czy film science-fiction muszą się bronić same.

Wspomina się o tym, że po PRL-u nastąpił kryzys polskiej komedii. Polacy nie potrafią dłużej śmiać się z siebie?

Z PRL-u łatwiej było się śmiać: śmialiśmy się z władzy, z ZSRR, z samego systemu. Oczywiście, nie wprost, ale za pomocą kamuflażu. Trzeba było stworzyć postać Misia albo wymyślić Rejs, choć wszyscy wiedzieli, z kogo lub z czego się tak naprawdę śmiali się odbiorcy. Była to swego rodzaju gra filmowców z widzami, którzy doskonale rozumieli, co reżyserzy czy scenarzyści mieli na myśli. Następowało porozumienie ponad wszystkimi różnicami społecznymi, każdy był przeciwko systemowi, który został nam narzucony. Z wolnością kończy się taryfa ulgowa: teraz porównujemy nasze komedie z filmami Woody’ego Allena, braci Farrelly i z tego powodu nie jest łatwo. Rozśmieszyć widza jest trudniej, niż spowodować, by płakał. Wystarczy pokazać brudne, głodne dziecko z gilem u nosa i już wszyscy płaczą. Obecnie brakuje nam wroga, z niechęcią do którego wszyscy by się utożsamiali, ale brak także absurdów codzienności. Komedie dziś powinny być inteligentne, abstrakcyjne a żarty bardziej sytuacyjne niż słowne. Nie ma jednak recepty. Gdyby była, sam co roku robiłbym nową komedię. Widzowie się nie zmienili, mało tego, mają większe poczucie humoru niż filmowcy – tak mało jest nie-ponurych polskich filmów. Czasem mi się wydaje, że filmy są robione przeciwko widzowi, i to jest prawdziwy dramat.

W jednym z wywiadów powiedział Pan z ulgą, że boom na komedie romantyczne w Polsce minął. Czy to według Pana gatunek stracony?

To nie komedia romantyczna jest skompromitowana jako gatunek, ale Ci, którzy ją źle robią. Niektórzy myślą, że sama formuła wystarczy, by odnieść sukces, nawet jeżeli scenariusz jest głupi i obraża inteligencję widza. Komedia romantyczna ma swoje miejsce, trzeba mieć jednak świetne pomysły i dobry scenariusz, a tego w Polsce brakuje. W efekcie te filmy są trochę niepełnosprawne. Idziemy na nie do kina z braku laku, bo jeśli nie ma nic lepszego, to można przynajmniej zobaczyć coś po polsku. Potem jednak Anglicy pokazują nam „To właśnie miłość”, udowadniając, że da się zrobić dobrą komedią romantyczną. Są to zatem filmy oczekiwane w każdym kraju, także w Polsce, jednak niezmiernie trudno napisać do nich dobre scenariusze.

Z tego wynika też, że jesteśmy pod wielkim wpływem kina amerykańskiego. Czy Polska nie ma nic do zaoferowania polskim twórcom?

Amerykanie dłużej robią filmy. Scenariusze są dłużej pisane, ludzie doglądają każdego etapu pracy. Podejrzewam, że scenariusz czyta również psycholog, który ocenia, czy jest on wiarygodny czy nie. Większość polskich filmów cierpi właśnie na nieprawdopodobieństwo psychologiczne. Ja jednak nie jestem przekonany, czy aż tak bardzo naśladujemy kino amerykańskie. W tym roku bardzo mało jest filmów gatunkowych. Na festiwali u w Gdyni dominowały przede wszystkim dramaty.

Jak na przykład „Ida”?

„Ida” jest niezłym filmem, ale takich widzieliśmy już wiele. Przypomina on bardziej filmy realizowane przez Telewizję Polską w latach siedemdziesiątych. Ja byłem fanem dzieła Maćka Pieprzycy „Chce się żyć” i uważam, że to był najlepszy film festiwalu. Mam wrażenie, że krytycy czasem tracą pamięć i żyją od festiwalu do festiwalu. Mówi się, że to jakiś przełom, a nie pamięta się o „Grach ulicznych” Krauzego czy „Cwale” Zanussiego, które na pewno nie były gorsze niż „Ida”, a które nagrody nie dostały, bo była to ta edycja festiwalu, podczas której statuetki nie przyznano nikomu.

Czy zdarzyło się Panu wyprodukować film, w który nikt nie wierzył, a Pan na niego postawił, i okazał się on sukcesem?

Mnie się to nie zdarzyło. Kiedy jednak dostałem do rąk scenariusz do „Krolla” Pasikowskiego, a potem do „Psów”, wiedziałem, że trzeba te filmy zrealizować na pewno i jak najszybciej. Jest jeszcze wiele innych filmów, jak na przykład „W ciemności” czy „Dzień świra”, o których wiedziałem, że trzeba je zrobić. Na ogół jest jednak tak, że ma się scenariusz, kompletuje się w myśli obsadę i mówi się: będzie dobrze. I czasem jest dobrze, a czasem słabiej. Reguła w tym zawodzie jest taka, że nikt nie wie do końca, jaki będzie efekt.

Jeśli natomiast zdecydował się Pan film wyprodukować, jak bardzo angażuje się Pan w jego tworzenie?

Producent może być pomocny podczas trzech etapów powstawania dzieła: przy pracy nad scenariuszem, przy kompletowaniu obsady i przy montażu. Z reguły jednak staram się zostawić wolną rękę reżyserowi, i interweniuję tylko wtedy, kiedy mam pewność, że coś może być zrobione lepiej i wtedy staram się wyperswadować jakieś zmiany. Jeżeli ktoś się bardzo upiera przy niektórych kwestiach, bardziej estetyczno-artystycznych niż merytorycznych to mówię: „Okej, to jest twój film”. Wiem po prostu, że ta jedna zmiana nie przysporzy mu widzów ani nie spowoduje wysypu nagród na festiwalach. Nie jestem producentem, który wykręcałby ręce, bo wiem, że te zmiany nie mają takiego wielkiego znaczenia. To nie jest Hollywood.

wywiad przeprowadzony dla Re:produkcji, gazety festiwalowej MFPF REGIOFUN

Powrót