„Wyspa psów”, reż. Wes Anderson
Data: 02.05.2018
Niezmiernie fascynuje mnie ostatnio amerykańska krytyka filmowa: choć podobno pogrążona w kryzysie, dalej jest o lata świetlne przed krytyką polską. Zbyt łatwo przychodzi nam (mnie też!) wydawanie jednoznacznych sądów, schlebianie ulubionym autorom i pływanie po powierzchni filmu (co przejawia się w we wszechobecnych kliszach językowych). A przecież kino zasługuje na rzetelną krytykę—zwłaszcza wtedy, gdy jeden z ulubionych twórców nowego pokolenia kinomanów zalicza wpadkę.
Nie chce się wierzyć, że Wes Anderson, autor filmów o postaciach tak zniuansowanych jak Fantastyczny Pan Lis czy bracia Whitman z „Pociągu do Darjeeling” stworzył w „Wyspie psów” świat tak uproszczony. Mieszkaniec Megasaki może być albo „cat person” albo „dog person”, ostatecznie jednak ten ostatni, ślepo wpatrzony w burmistrza miasta, będzie musiał pozbyć się swojego psa i wydać go na pastwę losu na Wyspie psów. Koty mogą zaś spać spokojnie na kolanach władzy (cliché alert!).
Jedyną osobą zdolną do antysystemowego buntu w tym niby-japońskim świecie jest dziewczyna, która prowadzi swoją pro-psią rewoltę. Znamienne, że w tłumnym azjatyckim Megasaki to właśnie Tracy Walker, biała imigrantka, jest odpowiedzialna za przywrócenie społecznego ładu. Jest to spore potknięcie jak na reżysera, który deklaruje fascynację japońską kulturą. Tracy ma jednak przynajmniej siłę przebicia, której nie mają inne bohaterki filmu: suczki w wizji Andersona w większości nie mają nawet prawa głosu. Jest to męski świat, w którym żeńskość równa się płodność, bezsilność i podporządkowanie. Jeśli w ogóle jest jakaś żeńskość czy kobiecość, bo na pieskiej wyspie i w Megasaki bohaterek jest raptem kilka.
Przede wszystkim jednak, paradoksalnie, w cień usuwa się „pieskość”, bo choć film jest o psach, to bardziej niż psi bohaterowie interesują nas głosy, którymi oni mówią. W „Wyspie psów” musiała oczywiście pojawić się plejada aktorów, których jesteśmy w stanie zidentyfikować, że tak powiem, po jednej nutce. To oni tak naprawdę królują na ekranie, upychając swoich bohaterów za swoimi wizerunkami, tym razem także audialnymi.
Jeśli jednak miałabym czegokolwiek w tym filmie bronić, to właśnie tych psich wyglądów—nie ma co, nomen omen, psioczyć na szkaradne piękno czworonogów. Postaci zwierzęce zanimowane są wspanialej od ludzkich i chociaż w tym wymiarze mają one jakąś przewagę. Podobnie Śmieciowe Zagłębie ma swój turpistyczny urok i czujemy wszyscy, że jest to zasługa w dużej mierze wyobraźni Andersona.
Nie mam jednak wątpliwości, że jako film o zwierzętach „Wyspa psów” polega w wielu wymiarach—jedyny zbuntowany bohater zostaje w końcu „udomowiony” i dopiero to daje mu szczęście, a marzenie o „dobrym Panu” zastępuje psom instynkty i przyrodzone zdolności. Zwierzętom przecież najlepiej jest u boku człowieka. Dziwna konkluzja w filmie, w którym pies jest polityczną kartą przetargową i istotą zależną od ludzkiego widzimisię.
Ocena: 5/10