Z notatnika festiwalowicza. Kino na Granicy
Data: 02.05.2016
Z worami pod oczami i chipsami na kolację zasiadałam po północy przed laptopem, żeby zdać wam relację z dwóch dni na Kinie na Granicy. Zmieniam Lays’y na Lentilky i już zabieram się do pracy. A nie jest łatwo – prysznic kusi ciepełkiem wody, łóżeczko ciepełkiem kołdry. Znajomi mogą bezkarnie buszować w smartfonach, a ja muszę pisać. Tak już jest – dziennikarz na wyjeździe zawsze pracuje nocą.
W ramach naszej pięcioosobowej ekipy podzieliliśmy się na dwa obozy. Chodzimy na różne filmy, a jak już zdarza nam się być na jakimś razem, to mamy zupełnie inne stanowiska. Wyczuwam konflikt interesów. Które filmy nas podzieliły?
Najbardziej podzielił nas „Baby bump”. Członkowie obozu #1 zostali przekonani przeze mnie, członkinię obozu #2, do obejrzenia tego najbardziej pojechanego polskiego filmu AD 2015, którego fanką jestem od pierwszego seansu na festiwalu w Gdyni (jeśli to kiedyś przeczytasz, Kubo Czekaju, to wiedz, że mam z Tobą sztamę!). A poza tym należy pielęgnować lokalny patriotyzm, wszak reżyser jest absolwentem katowickiej filmówki. I stało się, poszliśmy. Po seansie czułam, że grozi mi niebezpieczeństwo. Obóz #1 stał się nam nagle bardzo wrogi. A przecież dzieło Czekaja to film butny i odważny, jaki zrobić może tylko twórca przed trzydziestką. Ja wizualną brawurę propsuję, a dziecięcą wrażliwość kupuję, bo uważam jej przedstawienie za bardzo autentyczne. „Nie ufajcie ludziom po 30.” – mawiała Joni Mitchell. „Baby bump” to taki papierek lakmusowy, który pokazuje, kto ma już więcej niż 30 lat; w metryce czy mentalnie – nie istotne!
Nasze drogi się rozeszły. Przyszło nam potem dokonywać tych trudnych festiwalowych wyborów: wygodny fotel czy dobry film? Choć tyłki bolą nas bardzo (siedzenia w Teatrze, Kinie Central i Domie są koszmarnie twarde) to jesteśmy ukontentowani, bo właśnie tam zobaczyliśmy najlepsze filmy Przeglądu (so far!). A są to kolejno: „Opieka domowa”, „Sex w Brnie” i „Czerwony pająk”.
„Opieka domowa” to jeden z najlepiej przyjętych w Czechach film ostatnich lat. To historia kobiety chorej na raka trzustki, a to zabójca, z którym nie da się negocjować. Jednak tonący brzytwy się chwyta, dlatego Vlasta, sama będąc przedstawicielką służby zdrowia, postawia spróbować wszystkiego, co pozwoliłoby jej przeżyć i dalej zajmować się pacjentami, mężem i córką. Łatwość, z jaką miesza się tu humor ze smutkiem jest charakterystyczną cechą filmów czeskich. Ta słodko-gorzka sinusoida jest w filmie niezwykle naturalna i nie trąci stęchłą konwencją. To opowieść wzruszająca, ale nie gra się tu tanio na emocjach. Jest skromnie, uczuciowo, ale nie ekshibicjonistycznie.
„Sex w Brnie” to z kolei kilkanaście godzin z życia przypadkowych mieszkańców tego miasta, którzy, tak się składa, postanawiają się tej nocy kochać, przyznać do kochania lub zaniechać kochania. Z pozoru wszystko kręci się wokół seksu, ale tak naprawdę nie on jest tu najważniejszy, choć dostarcza widzowi powodów do śmiechu. Bohaterowie mają bowiem ciężki orzech do zgryzienia: zmagają się z zaborczą matką, samotnością, kłopotami małżeńskimi, a nade wszystko z własnymi lękami. Całość brzmi poważnie, a jednak wciąż się śmiejemy. Reżyser żarty aplikuje jednak obrazem, a nie dialogami, co sprawia, że to czarno-białe dzieło nabiera kolorów.
„Czerwony pająk” w reżyserii Marcina Koszałki to jeden z nielicznych filmów z sezonu 2015, którego nie udało mi się obejrzeć wcześniej. O mordercach zrobiono już wiele filmów, natomiast ten wyróżnia się na tle reszty sposobem, w jaki reżyser buduje charakter postaci. Nie określają ich sterty zabitych ciał, długie dialogi ani obsesja w nadekspresyjnych oczach. Oszczędna gra aktorska nie pozwala na poznanie motywacji wewnętrznych – dookreśla ich świat zewnętrzny, który wydaje się prowokować psychopatów do realizacji morderczych instynktów. Ten świat, o którym mówimy, że wystawia się na sfotografowanie i wzmaga w nas poczucie wzniosłości chwaląc się nieposkromioną naturą, potrafi najwyraźniej wyzwolić również inne emocje i potrzeby. Film Koszałki jest zmysłowy, mami brzydotą świata i uwodzi niewypowiedzianym. Przede wszystkim DZIAŁA.
Dziś w planach mamy seanse kolejnych filmów Królikiewicza, które ułożyły nam się w dobry tryptyk. Dzieła: pierwsze, najsłynniejsze i najnowsze. Jednak nie samym kinem człowiek żyje, a po kilku dniach stołowania się w food trackach mamy ochotę na szlachecki posiłek. Kontynuując tradycję dzisiejszy obiad zjemy w „Winiarni u Czecha”. Panie i panowie – knedliki będą jedzone.
P.S. Skończyły mi się Lentilky. Przed napisaniem następnego tekstu muszę zrobić zapas. Kto to widział pisać relację bez kolorowych czekoladowych pastylek w buzi.
tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!