Życie gryzie

Data: 11.12.2019

Jakiś czas temu zasiedliśmy ze znajomymi do kultowego klasyka, w którym występuje królowa najntisów Winona Rider, nonszalancki jak zwykle wtedy Ethan Hawke i sam miłościwie nam panujący reżyser, Ben Stiller. Tak, chodzi o „Orbitowanie bez cukru” — film o tytule tyleż wspaniałym, co niemającym nic do czynienia z oryginalnym „Reality Bites”.

Lata 80. i 90. miały obsesję na punkcie VHS-ów. Wiemy to z „Seksu, kłamstw i kaset wideo” (zresztą „Orbitowanie…” jest w zasadzie tą samą historią, tylko o późniejszym pokoleniu i z cudownym, nomen omen cukrowym zakończeniem), wiemy to z „Mid90s” i z „American Beauty”. Wtedy dorastanie oznaczało, że na WDŻ obejrzysz VHS-y edukacyjne z Whoopi Goldberg, a dorosłość, że kupisz swoją kamerę i będziesz robić filmy o swoich kumplach i kumpelach.

Lelaina (bezbłędna, jak zawsze, Winona Rider) ma właśnie takie marzenie —chce kręcić filmy dokumentalne. Pierwsze koty za płoty, jak mawiają, bo Lelaina ma już koncie debiut; przedstawia w nim pokoledżowe życie jej samej i grupy znajomków — wszystkich, bez wyjątku, pracujących za marne grosze w kawiarniach albo odzieżówkach.

Stillerowi udało się coś absolutnie fantastycznego: bezpretensjonalne uchwycenie ducha lat 90. z jednej strony i stworzenie wiązanki ikonicznych dla tej dekady motywów z drugiej. Młodzi ludzie bez perspektyw są tu wykształconymi dekadentami z apokaliptyczną wizją własnej przyszłości, którzy popijają puszki Coli jedna za drugą i żywią się Pringlesami (oesu, uwielbiałam w dzieciństwie te luksusowe, równiusienkie chipsy w aluminiowej tubie). Wszyscy palą papierosy jak studenci pierwszego roku ASP (wiecie, co mam na myśli, nie?), włóczą się po mieście z kawą z sieciówki i ciągle gadają, jakby pozjadali wszystkie rozumy. Rzeczywistość ich zjada, gdy z głośników leci „My Sharona” (utwór niby wcześniejszy, ale jak w mordę strzelił najntisowy).

„Orbitowanie bez cukru” wygląda czasami, jakby całe było nakręcone na VHS. Moja pamięć też wygląda, jakbym ją przepuściła przez filtr kasety TDK. Karmiona w dzieciństwie śmieciową popkulturą lat 90. mam poczucie, że właśnie taki był wtedy świat: kolorowy, ale trochę smutny. W kinach był co prawda popcorn, ale siedzenia skrzypiały ze starości, do McDonald’s się chodziło, ale tylko kilka razy do roku, w sklepach dostępne było „Bravo”, ale o koncercie któregokolwiek z artystów można było pomarzyć. Spice Girls można było zobaczyć tylko na koszulce. Wszystko było blisko i daleko jednocześnie.

Ale się zrobiło… bo ja wiem, duchologicznie?

Powrót