High school x Musical
Data: 11.02.2019
STRIKE UP THE BAND, reż. Busby Berkeley, 1940
Wywołałam wilka z lasu. Połączenie sympatii do kina młodzieżowego i musicalu może wydawać się kuriozalne, ale w mojej głowie te upodobania są spójne. Zarówno coming of age movies (a zwłaszcza high school movies), jak i musicale prezentują zwykle świat, który choć *przypomina* rzeczywistość poszczególnych dekad, to nie istniał nigdzie indziej, jak tylko na ekranie. Skręt w stronę utopijnej wizji świata w moich oczach czyni te filmy fascynującymi. Nie dlatego, że nie lubię codzienności. Po prostu niezwykle interesujące wydają mi się sposoby, dzięki którym chce nam się oglądać wymyślone światy. I wierzcie albo nie, ale klasyczne Hollywood opracowało techniki lepsze, niż Peter Jackson, George Lucas i George R.R. Martin razem wzięci. Klasyczne Hollywood dało nam „Deszczową piosenkę”. Duh uh!
I choć nie zawsze ta *maszyna* działała bez zarzutu, to jednak wciąż nie mogę oderwać się od telewizora. Takim przypadkiem „zacięcia się” systemu będzie wyjątkowo dziwaczny musical Busby’ego Berkeleya „Strike Up the Band” z 1940 roku.
W rolach głównych pojawia się ulubiona nastoletnia para ówczesnego kina: Judy Garland i Mickey Rooney. Zanim na dobre rozhula się kultura młodzieżowa (co nastąpi w latach 50.) dostajemy film o grupie licealistów, którzy chcą założyć zespół i pojechać na konkurs muzyczny do Chicago.
Nie pytajcie mnie, gdzie jest ten cały „młodzieżowy sznyt”. Bo go nie ma. Poza Garland, Rooney’em i kilkorgiem ich znajomych, którzy jako-tako wyglądają na licealistów, reszta muzyków i tancerzy to co najmniej 30-latkowie, choć to akurat nikogo nie powinno dziwić, skoro w kinie nastolatków rzadko grają nastolatki. Zresztą „szkoła średnia” w tym filmie występuje wyłącznie jako bardzo oszczędne *pars pro toto*: widzimy tylko ujęcia fasady budynku szkoły i logotyp szkolnego bandu.
To wszystko jest w sumie nieważne, bo „Strike Up the Band” to przede wszystkim parada dziwaczności, na czele której najjaśniej świecą „the numbers”: jest utwór wykonywany przez „owocowe ludziki”, jest numer inspirowany egzotyką i drżącymi ramionami Garland („La Conga”) i wybitnie osobliwy spektakl teatralny, który wystawiają licealiści, żeby zdobyć $$$ na podróż do Chicago.
Za to Garland śpiewająca w bibliotece „I Ain’t Got Nobody” na kilka minut naprawdę chwyta za serce. Dla tej chwili warto przymknąć oko na cudaczny scenariusz.
***
GREASE, reż. Randal Kleiser, 1978
Nie ma chyba słynniejszego musicalu osadzonego w high schoolu. Żel do włosów (a właściwie brylantyna), długie spódnice i tenisówki; piżama party i wypad po szkole na shake’a — tę sielską wizję końca lat 50. ogląda się z taką przyjemnością, z jaką na festynie wcinamy watę cukrową.
Historia nowej uczennicy Rydell High School, Sandy Olsson (Olivia Newton-John) i szkolnego chuligana, Danny’ego Zuko (John Travolta), rozgrywa się tuż na początku roku szkolnego. Sandy musi zrozumieć, że w USA rzeczy mają się inaczej niż w Australii. Powoli uczy się, jak działają tu relacje towarzyskie, rozpracowuje młodzieżowe kliki — takie jak Pink Ladies czy T-Birds, do których należy Danny — i rozpoznaje typowe amerykańskie młodzieżowe rozrywki. Naiwna i czysta blondynka w spektakularnym finale staje się charakternym wampem w lateksie, by spodobać się ukochanemu chłopcu.
Mimo że z feministycznego punktu widzenia finał może pozostawiać wiele do życzenia, to ta absurdalna fantazja przedstawia świat tak zmityzowany i nieprawdopodobny, że trudno jakiekolwiek zarzuty traktować poważnie. Nie można bowiem na serio traktować filmu, w którym nastolatków grają 30-latkowie, a dorosłe kobiety skaczą po łóżku w za małych piżamach i perukach.
Przede wszystkim jednak nie można się oprzeć jednym z najlepiej napisanych musicalowych numerów, które zna każdy bywalec polskich klubów. Nogi właściwie same tańczą, gdy tylko rozbrzmiewa „Summer Nights” lub „You’re the One That I Want”, ale szałowe są też kabaretowe „Look at Me, I’m Sandra Dee, disco „Grease” czy rockandrollowe „Greased Lightning”.
Pauline Kael dawno temu napisała, że „West Side Story” jest musicalem dla ludzi, którzy nie lubią musicali. Tymczasem „Grease” jest filmem, który spodoba się zarówno przeciwnikom, jak i zwolennikom gatunku. To ukochana przez Amerykanów hitowa produkcja; jeden z tych filmów, które sprawiają widzom — jak to się mówi — czystą przyjemność.
***
LAKIER DO WŁOSÓW, reż. John Waters, 1988
Świeżo upieczona youth culture dociera w latach 60. także do Baltimore, w którym główną atrakcją dla licealnej młodzieży jest lokalny program taneczny „The Corny Collins Show”. W Ameryce ściśniętej pasem purytańskich norm i rasowych uprzedzeń, Tracy Turnblad marzy o karierze w telewizji. Początkowo pulchna dziewczyna chce po prostu tańczyć na wizji, jednak z czasem uświadamia sobie, że rzeczywistość nie jest nawet w połowie tak kolorowa, jak pstrokaty program telewizyjny, sponsorowany przez producenta lakieru do włosów.
John Waters zrobił „Lakier do włosów” równo 20 lat po wydarzeniach amerykańskiej kontestacji. Akcję ponownie umieścił w Baltimore, w którym się urodził i kręcił większość swoich filmów. W mieście, które jako pierwsze w USA wprowadziło segregację terytorialną na „białe” i „czarne” dzielnice, dziwaczność jawi się jako nieodłączna część jego tożsamości. Waters bardzo lubił grzebać i babrać się w tej dziwności, chociaż „Lakier do włosów” to najbardziej lajtowy film reżysera. Wciąż jednak całkiem osobliwy. Cudaczny. Gdzieniegdzie niesmaczny.
Jeśli myśleliście, że wiecie wszystko o amerykańskim liceum, to czas na seans „Lakieru do włosów”. Tam na szkolnych korytarzach ćwiczy się szałowy krok taneczny mash potato, fryzury dziewcząt stanowią 1/4 ich wzrostu, nauczyciele mają bekę z uczniów na wf-ie i podejrzewam, że opary lakieru są w Baltimore częścią atmosfery.
HIGH SCHOOL MUSICAL, reż. Kenny Ortega, 2006
Dokładnie pamiętam, kiedy pierwszy raz obejrzałam „High School Musical”. Otóż siedziałam wygodnie w fotelu z pilotem w dłoni i zappowałam — jak to się dawno, dawno temu zwykło mawiać, gdy ktoś „przelatywał” przez programy w TV. Już miałam wyłączyć telewizor i oddać się jakiejś innej czynności (jakiej — nie pamiętam), gdy na TVP wyemitowano zapowiedź filmu Ortegi. 15-letniej mnie — fance „Pamiętnika księżniczki” i „Zakonnicy w przebraniu” — nie trzeba było wiele: kolorowe stroje i ładny chłopiec, tany tany, popowe piosenki. Oglądam!
Mówcie, co chcecie, ale „High School Musical” to był młodzieżowy hit jakich mało. Jest to tym bardziej interesujące, że rozpoczął on swój żywot jako film telewizyjny i szturmem zdobył serca nowego pokolenia dzieci i nastolatków, wychowanych na Disney Chanel. Przywrócił ponadto na chwilę sympatię — producentów i widzów — do musicalu, choć niekoniecznie w takiej formie, jakiej bym sobie życzyła. Tak czy inaczej, puszka pandory się otworzyła: „Hannah Montana”, „Camp Rock”, „Kopciuszek: Roztańczona historia” i w końcu „Violetta”. (Ta ostatnia produkcja jest mi szczególnie bliska, bo właśnie ona była przedmiotem analizy w mojej pracy magisterskiej.)
Wiele „High School Musical” można zarzucić: infantylizację, pioseneczki upopowione do granic możliwości i niezbyt lotną fabułę. Jedno zaś trzeba oddać: Kenny Ortega stworzył świat, który każdy młodszy nastolatek chciałby zamieszkiwać. Oto klucz do osiągnięcia sukcesu: rozrywka i utopia*.
„High School Musical” stanowi ponadto pewną cezurę w kinie o nastolatkach; później ze świecą szukać równie popularnego filmu, w którym high school byłby współczesną młodzieżową wersją Shangri-La — mitycznej krainy, wolnej od uprzedzeń, polityki, klasizmu i innych problemów współczesności. Gdy wizja szkoły średniej nie mogła być już bardziej rajska, stacja FOX w 2009 roku (parę miesięcy po premierze trzeciej części HSM) rozpoczęła emisję pierwszego sezonu „Glee”.
Ale o tym w następym poście HIGH SCHOOL x MUSICAL.
*”Entertainment and Utopia” to tytuł znanego eseju Richarda Dyera o — jak sama nazwa wskazuje — sposobie kreowania utopii poprzez rozrywkę, a głównie: musicale.
***
HIGH SCHOOL x MUSICAL: GLEE (2009-2015), created by Ryan Murphy, Brad Falchuk, Ian Brennan
Cheerleaderki, które noszą swoje kostiumy nawet w czasie lekcji; futboliści, którzy nie potrafią grać w futbol, ale i tak mają się za bogów; nauczyciel hiszpańskiego, który marzy, by w szkole ponownie utworzył się chór; trenerka, która ostro jedzie po uczniach i szkolna diwa w dziwacznych ubraniach, której nikt nie lubi, ale jej to wcale nie przeszkadza — high school jeszcze nigdy nie był tak dziwaczny.
W „Glee” niby wszystko jest na swoim miejscu, ale coś jest „nie tak” z tą szkołą. „Nie tak” nie oznacza źle; „nie tak” oznacza, że jest inaczej niż zwykle. Gdy oglądałam pierwszy odcinek miałam wrażenie świata na opak; jakbym przeszła przez tajemnicze drzwi rodem z „Koraliny” albo wpadła do króliczej nory, lądując w kuriozalnej krainie.
Kampowa rama obrana przez twórców serialu pozwoliła na zupełną akceptację musicalowych numerów, bowiem w tym queerowym świecie nic nas nie może zaskoczyć — nawet przeniesienie akcji „Rocky Horror Picture Show” do świata McKinley High. Z drugiej strony zaś pokrywa sztuczności pozwoliła na niezwykle zniuansowane przepracowanie nastoletnich (i nie tylko!) problemów — na czele z niechcianą ciążą, niepełnoprawnością, ukrywaniem swojej tożsamości i seksualności czy depresją — często za pośrednictwem utworów.
Let me tell you something: numery są świetnie. Musicalowy serial to spełnienie moich marzeń, ale szybko mógłby obrócić się ruinę. Na szczęście aranżacje niejednokrotnie powalają z nóg (moją ulubioną jest chyba „Rumor Has It”/„Someone Like You”), a głos Lei Michelle dostarcza ciarek na plecach — zwłaszcza, gdy wykonuje ona klasyczne już dziś „Don’t Rain on My Parade” czy „My Man”.
Z „Glee” pożegnałam się po czterech sezonach, gdy zaczynało brakować ciekawych wykonań, a — przede wszystkim — gdy akcja zaczęła przenosić się poza McKinley High. Co tam Broadway: okazuje się, że najlepiej śpiewa się szkolnych korytarzach. Nawet gdy istnieje spore niebezpieczeństwo, że zostaniesz oblany owocową breją.