Jeszcze nigdy…

Data: 28.05.2020

Jeszcze w USA przeczytałam dwie nastoletnie powieści autorstwa Sandhyi Menon: „From Twinkle, with Love” i „When Dimple Met Rishi”, umilając sobie czas na chwilowej emigracji, gdy wyjście z domu było nie lada wyzwaniem. Śnieg padał jak w Polsce w latach 90. albo jak wtedy, gdy na zimowisku w roku 2000 robiliśmy tunele w dwumetrowych zaspach.

Bohaterami obu powieści są młodzi amerykańscy Hindusi, pierwsze pokolenie emigrantów, urodzone już w Stanach Zjednoczonych. Każde z nich ma jakieś bardzo nowoczesne powołanie: Twinkle chce być reżyserką, która w swoim dzienniku zwraca się bezpośrednio do swoich ulubionych twórczyń; Dimple ma aspiracje programerki, a Rishi skrycie rysuje komiksowe przygody jednego młodego superherosa. W ich z gruntu już amerykańskie życie wkrada się rodzinna i ojczysta tradycja.

Ciekawe jest to przebudzenie kolejnej mniejszości etnicznej, która ma do opowiedzenia swoją historię. Film o dojrzewaniu to zaś jeden z najbardziej gościnnych gatunków: można w nim snuć opowieści o wszystkim, co nabiera nowego kształtu albo o zderzeniu dwóch światów. Zwykle to konfrontacja niewinnego, beztroskiego dzieciństwa z mamiącą pozorami spokojnego życia dorosłością, ale na ten podstawowy konflikt nakładają się często kolejne, właściwe codzienności głównych bohaterów.

Właśnie dlatego „Jeszcze nigdy…”, ale też powieści Menon, są tak zajmujące: nie ze względu na właściwy sobie styl opowiadania — raczej neutralny, o klasycznej dramaturgicznej strukturze i, w przypadku serialu Netflixa, w realizacyjnym standardzie doskonałych cyfrowych obrazów, kolorowych, prawie neonowych, bez skazy i bez charakteru — ale na zgrabne łączenie ze sobą dylematów uniwersalnych i bardzo konkretnych.

Devi, główna bohaterka serialu, w desperackich zrywach, częściowo wywołanych przekorą wobec super-zasadniczej mamy, chce oczywiście „stracić dziewictwo” ze szkolnym przystojniaczkiem w typie Sama Claflina (taki szczuplutki, piękne kości policzkowe i smutny wzrok, jakby był bohaterem powieści Nicholasa Sparksa). Po drodze musi jednak odbębnić rodzinne zobowiązania: wziąć udział w święcie na cześć Ganesha i rytualnym swataniu swojej kuzynki. Dziewczyna jest na hormonowym speedzie, ale też czuje się (to nic nowego) „jakaś inna”, przy czym mniej wynika to z jej nieśmiałości (Devi jest raczej w swoim unikalnym stylu przebojowa), a bardziej z jej pochodzenia. Czuje się Amerykanką i jest nią bez wątpienia, ale na każdym kroku coś przypomina jej, że genów i tradycji nie może oszukać.

To, jak klasyczne dla coming-of-age’owej narracji tropy splatają się tu z refleksją na temat poczucia tożsamości i przynależności, jest tak świeże, lekkie i powabne, że „Jeszcze nigdy…” ogląda się z przyjemnością właściwą odkrywaniu nowych wymiarów zupełnie przecież wyświechtanych motywów. Obalanie stereotypowej wizji hinduskiej rodziny, którą chcielibyśmy zapewne zamknąć w bollywoodzkim pudełku, odbywa się przez tytułowe odwołanie do słynnej posiadówkowej gry „Never Have I Ever”. Ta (pijacka zwykle) zabawa polega na przyznaniu się przed sobą do bardziej lub mniej wstydliwych rzeczy, które w życiu zrobiliśmy, a które zachowujemy w pamięci z dala od codziennych, przykładnych nas. Nostalgiczny wymiar gry, przypominający o naszych nastoletnich przypałach, błędach młodości i niezapomnianych doświadczeniach sprawia, że „Jeszcze nigdy…” ma także swojski nastrój kumpelskich pogaduch. Nie musimy zawsze rozumieć, co oznacza bycie Hinduską w USA, ale — jak przyjaciółki Devi, Eleanor i Raviola — możemy próbować. Pogadać, przytulić, powspominać.

P.S. Narratorem serialu jest John McEnroe i uważam, że to pomysł absolutnie GENIALNY.

Powrót