Liga samobójów, czyli eksperyment bez ryzyka
Data: 01.05.2018
Sebastian Smoliński: Na „Avengers: Wojna bez granic” poszliśmy do kina w piątek w weekend premiery. Ja bez specjalnych oczekiwań, ale licząc na pewną przyjemność, Ty – w dobrym nastroju, który towarzyszy seansom długo wyczekiwanych filmów. Zobaczyliśmy trochę rozklekotany fabularnie przegląd bohaterów Marvela, którzy mówią przeważnie dowcipnymi one-linerami. Finał jednak wprawił nas w niemałe zdziwienie, zdenerwował i koniec końców rozczarował – i wydaje nam się też, że jest symptomem czegoś niepokojącego.
Patrycja Mucha: Widzę, że od razu przechodzisz do rzeczy. Owszem – i jestem zaskoczona, że ten spektakularny finał – już pal licho, że wpisujący się jednak w dominujące dziś w kinie tendencje, ale przede wszystkim wątpliwy etycznie, moralnie, etc. – przyćmiewa wady konstrukcyjne i logiczne tej opowieści. Z jednej strony, moje ciało wyszło zmęczone od ciągłego spinania się – wszak nie ma w tym obscenicznym widowisku chwili, by wziąć choć jeden głęboki oddech. Z drugiej – mamy skróty myślowe (relacja Wandy i Vision) i ślepe uliczki narracyjne (problem z Hulkiem, który odmawia współpracy). Poza tym czuję, że stawia się znak równości między brakiem happy endu i kinem wysokich lotów – a z tym zgodzić się nie mogę.
SS: Masz rację: nagle, w obliczu nieszczęśliwego, porażającego zakończenia, wydaje się, jakbyśmy nie mieli już do czynienia z kręconym metodą taśmową filmem ze stajni Marvela, ale z czymś więcej – sztuką niemalże totalną, niepokorną, pogrywającą z oczekiwaniami widza tak, jak pogrywał Alfred Hitchcock w „Psychozie”. To już samo w sobie jest podejrzane, szczególnie że trudno mi uznać zakończenie, w którym ginie połowa bohaterów, i szerzej, mieszkańców wszechświata, za radykalne. Przecież mamy do czynienia z samonapędzającą się i samoodnawiającą się komiksową franczyzą – czym są rebooty, jeśli nie właśnie uśmiercaniem Spider-Mana, Hulka i Supermana, by potem wskrzesić ich na nowo, w nowej odsłonie. Trochę więc mnie bawi, kiedy słyszę, że „Avengers: Wojna bez granic” to „game changer gatunku”. Przecież to żaden problem dla Marvela, by choćby w kolejnym filmie część herosów po prostu zmartwychwstała. W przypadku transmedialnych opowieści o rodowodzie komiksowym wszystko jest przecież możliwe.
PM: Oprócz tego, jak osobiście czuję się z tym zakończeniem osobiście, to przyznaj – jest ono co najmniej niezręczne. Umierające postaci nie cierpią, po prostu się „rozsypują”, co odbiera im rys człowieczeństwa, który od czasu Nolanowskich „Batmanów” stał się kluczową cechą filmowych superbohaterów.
SS: Finałowa sekwencja odstaje stylistycznie od wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej: nie ma dudniącej muzyki, cisza wręcz wwierca się w uszy, oparta jest na spowolnieniu czasu, retardacji, a nie na ciągłym przyśpieszaniu akcji. Skojarzyło mi się to z obrazami anihilacji po wybuchu bomby atomowej, która niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze. Tutaj jest inaczej: nie widzimy żadnej cielesnej lub emocjonalnej reakcji na to, co się „rozsypującym” dzieje, żadnego bólu, przerażenia – tylko zdziwienie i pogodzenie z losem. To dziwny sposób na uśmiercenie połowy wszechświata. Trudno nie pomyśleć też o drugiej, obok bomby atomowej, czołowej katastrofie XX wieku, czyli Holocauście: postaci zamieniają się w proch i ulatują do góry, niczym dym z kominów. Cały finał to „ostateczne rozwiązanie kwestii superbohaterskiej”. Korzystanie z tych tropów wizualnych wydaje mi się trochę obraźliwe i bluźniercze.
PM: I moralnie dwuznaczne, podobnie jak zakończenie „Placu Zabaw”. Przywołanie tego filmu może wydawać się niezręczne, ale w istocie kulminacja pełni w obu tych filmach podobną funkcję: celu, do którego zmierza cały film, precyzyjnie zaplanowanego tricku, wokół którego skupiają się wszystkie wcześniejsze działania i cała narracja. Wygląda to tak, jakby „Avengers: Wojna bez granic” zaistniała tylko po to, by doprowadzić nas do wstrząsającego finału.
SS: Otóż to. Moment przewijania czasu wstecz przez Thanosa skojarzył mi się z „Funny Games” Hanekego – i bynajmniej nie jest to komplement. U Hanekego od początku wiadomo, że świat jest okrutny i bezlitosny, więc kiedy reżyser odbiera nam nadzieję, pozwalając filmowemu psychopacie cofnąć czas i dokończyć wraz ze swoim kumplem mordowanie niewinnej austriackiej rodziny, jest to efektowne i szokujące, ale wpisuje się bez zgrzytów w filozofię tego kina. W „Avengersach” kojarzy mi się to raczej z celowym znęcaniem się nad bohaterami i widzami – z igraszką wszechmocnych producentów i reżyserów, którzy z desperacji chwytają się wszystkiego, żeby nas zaskoczyć i żeby ktoś nie powiedział, że Marvel jest znów nudny i przewidujący. To, co zrobili, jest jednak trickiem jednorazowym – i nie widzę w nim też specjalnego ryzyka artystycznego czy finansowego. Jeśli ten film okazałby się klapą (a już wiemy, że bije rekordy popularności!), wtedy zawsze można powrócić do tradycyjnej formuły i odrobić straty.
PM: Ciekawe, że przy całym hejcie na „Player One” i wszechobecnym zachwytom nad „Avengersami” mało kto dostrzega, że te dwa niedawne filmy są do siebie podobne: w obu mamy buzującą, nadmierną atrakcję, królestwo w stylu fantasy zrealizowane w CGI i narrację, której centrum stanowi „gra o wszystko”. Różnica jest jedna: Spielberg jest (zawsze był) w tym szczery, a bracia Russo i producent Kevin Feige zupełnie perfidni.
SS: Wolę też rzemiosło Spielberga, który może i trochę pogubił się w serwowaniu spiętrzonych atrakcji w „Player One”, ale potwierdził przy tym, że wciąż kręci go kreacyjna moc formy filmowej, choćby w wydaniu cyfrowym. Kilka scen z „Player One” zapada w pamięć (przede wszystkim sekwencja dziejąca się w „Lśnieniu” Kubricka) – „Avengersi” natomiast parę dni po seansie wyparowali mi z głowy – jest to film wyjątkowo banalny i nieciekawy, jeśli chodzi o oferowane nam obrazy. Czy mamy wierzyć, że wszechświat ukorzy się przed Thanosem, skoro jest on przeciętnie zanimowanym łotrem z kanciastym ryjem, który mógłby być pomocnikiem większego łotra w jakieś drugorzędnej grze komputerowej? Dodatkowo, niemal wszystkie miejsca akcji są jakby cyfrową makietą pozbawioną tekstury i głębi – ot, blade wytwory CGI, wygenerowane tylko po to, żeby bohaterowie mieli gdzie puszczać swoje cięte riposty (bo właściwie tylko tyle mają szansę powiedzieć, bo potem przychodzi cięcie i wracamy do kolejnych bohaterów, i tak bez końca).
PM: Zastanawiam się nad tą formą wizualną. Jej krytyka pojawia się między innymi u Lane’a, który śmieje się, że wszystko musi dziać się „we kosmosie”. I rzeczywiście mamy mnogość kosmicznych lokacji mających raczej wymiar funkcjonalny, jak w przypadku planety, na której Thor musi ponownie wykuć swój młot. Nie można poczuć klimatu tych miejsc – czy są chłodne czy gorące, niepokojące czy rajskie. Są zaprojektowane niedbale w tym sensie, że trudno oglądając „Avengersów” o „kinowe przeżycie”. Skaczemy z miejsca do miejsca, a ostatecznie w dodatkowej scenie po napisach widzimy, jak na Ziemi wszystko jest po staremu. No, poza tym, że wyparowuje połowa ludzkości. Oddzielną kwestią jest też ta potworna, zgrzytająca ścieżka dźwiękowa, ubłocona w niskich tonach i sprzężeniach. Znów wszystko jest „za bardzo”, co doprowadza do wspomnianego przeze mnie fizjologicznego dyskomfortu. Chyba, że ktoś może to wszystko obserwować ze spokojem. Ale ktoś taki, wydaje mi się, w ogóle do kina na „Wojnę bez granic” nie trafi.
Jestem wielką fanką „Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów”, w którym forma zagrała bajecznie, a starcie na lotnisku jest tego najlepszym dowodem. Oglądamy tam już całkiem zacne grono herosów, ale jeszcze na tyle kameralne, by można było poświęcić każdemu z nich uwagę. Dzięki temu każda z postaci dysponuje na ekranie unikalnym stylem reprezentacji: sceny z Kapitanem Ameryką wyglądają jak kinowa wersja „Call of Duty”, kamera portretuje Wandę po okręgu, dzięki czemu jej magiczne zdolności otrzymują odpowiednio magiczną oprawę, skacząca kamera „dotrzymuje kroku” Spider-Manowi, i tak dalej.
W „Wojnie bez granic” możemy dostrzec ledwie okruchy tych rozwiązań wizualnych. Postaci jest tak wiele, że nie ma możliwości, by je odpowiednio zaprezentować i brakuje dla nich czasu w fabule (każdy wątek osobisty potraktowany jest po macoszemu). To ostatnie jest zresztą pokłosiem butnego przekonania, że ktoś, kto wybiera się na „Avengersów” widział wszystkie części i będzie umiał gorączkowo przywołać to, co działo się w ostatnich 10-ciu filmach, by sczaić, czemu jeden bohater ma kosę z drugim, a trzeci kocha się w czwartym.
Zastanawia mnie jeszcze, że polscy widzowie z taką łatwością przyjmują fakt, że miłość, przywiązanie i afekty są tymi elementami, które prowadzą do zagłady świata. Nie przerośnięte ego kanciastomordego Thanosa, tylko błędy popełnione z miłości, jak chęć utrzymania przy życiu Vision i próba uratowania Gamory, czy wreszcie miłość Thanosa do swojej córki. Czyżby ktoś tu sugerował – kolejny raz! – że człowieczeństwo jest bez sensu?
SS: Można nowych „Avengersów” czytać jako antytezę „Interstellar” – u Nolana, w kluczu mocno patetycznym, miłość była wręcz kolejnym wymiarem, najsilniejszą siłą w kosmosie. U braci Russo wszystkie gesty związane z uczuciami nie mają sensu, bo zło jest po prostu zbyt potężne i gwiżdże na takie sentymenty. Także logika zagłady, jaką obserwujemy w finale, kieruje się nie konkretnymi kryteriami, ale przypadkiem. Jest loterią.
PM: Z jednym zastrzeżeniem: postulujący „równowagę” Thanos jednak przeżywa. Skurczybykowi łatwo się śpiewa o równości, kiedy sam wie, że będzie mógł ze spokojem oglądać kosmiczny zachód słońca.
SS: Jest też dużą ironią, że akurat Wakanda została wybrana na scenerię finałowego starcia. To jedyne miejsce z nowych „Avengersów”, które mieliśmy okazję poznać dosyć dokładnie. Ryan Coogler w „Czarnej Panterze” z pieczołowitością buduje i przybliża nam ten afrykański raj, gdzie tradycja idzie ręka w rękę z zaawansowaniem technologicznym. Nacieszyliśmy się Wakandą w lutym, odtrąbiono wówczas wielki sukces kina afroamerykańskiego, bo przecież to film z głównie czarnoskórą obsadą, który dostarcza fantazji o potężnym, afrykańskim królestwie – ale już dwa miesięce później obserwujemy, jak Wakanda ulega straszliwemu zniszczeniu i, oczywiście, połowicznie wyparowuje. Radość tych, którzy uznali „Czarną Panterę” za film przełomowy, jeśli chodzi o dostęp afroamerykańskich twórców do (ultra)mainstreamowej kultury, została więc w pewnym sensie przykrócona.
PM: Tak samo jak radość tych, którzy lubią dobry amerykański szajs (aloha, Pauline Kael!). Wystarczy spojrzeć na trafne i bardzo zabawne recenzje Anthony’ego Lane’a i Richard Brody’ego, które są lepsze niż sam film.
A mnie jest smutno i nie zamierzam kryć się z tym, że dobrze mi było z happy endami.
Patrycja Mucha & Sebastian Smoliński