Niskie fale

Data: 02.12.2019

Kino młodzieżowe ma przede mną jeszcze wiele tajemnic — są kraje, których nie odwiedziłam nawet myślami, nie wspominając o obejrzeniu filmu, który z nich pochodzi. Amerykańskie kino o nastolatkach, zwłaszcza od lat 80., znam jednak dość dobrze i nie daję się nabierać na wywindowane ambicje reżyserskie i tanie efekciarstwo. Czuję się całkiem rozgoszczona w gatunkowych kliszach coming of age i bardzo je lubię, ale nie każdy umie się w tych kliszach obeznać i zgrabnie nimi żonglować.

Trey Edward Shults na przykład nie potrafi — jego „Waves”, chwalone w USA na prawo i lewo, zobaczyłam na American Film Festival. To miał być mój „film roku”, moje „Lady Bird” A.D. 2019, które kontynuowałoby w rankingach dobrą passę młodzieżówek. Tymczasem od pierwszych minut wiedziałam, że ta fala mnie nie uniesie.

Tyler i Emily, rodzeństwo z dobrego domu (nie bez znaczenia jest fakt, że opowieść dotyczy czarnej rodziny, ale zostawmy to teraz na boku), będą musieli zmierzyć się z typowymi „męskimi” i „dziewczyńskimi” sprawami: chłopak z ciążą swojej dziewczyny i kontuzją, która stawia pod znakiem zapytania jego stypendium i karierę sportową, a jego siostra z tym, co brat zostawi jej w spadku w wyniku serii niefortunnych zdarzeń. Nad obojgiem wisi widmo ich wymagającego ojca — szorstkiego, stanowczego, nie znającego sprzeciwu.

Gdy w pierwszym ujęciu kamera wiruje w samochodzie jak tancerze w walcu wiedeńskim można dostać mdłości (podobnie jak tańcząc tegoż walca; nigdy nie opanowałam tej sztuki, mimo rad doświadczonych trenerów). Shults jak wytrawny kuglarz operuje sztuczkami, które mają nam przysłonić fabularną sztampę. Gatunkowe klisze — takie jak daddy issues, nastoletnia ciąża, walka o stypendium — są tu potraktowane z bezczelną dosadnością. Tam, gdzie Greta Gerwig potrafiła otworzyć furtkę dla indywidualizmu, Shults idzie na skróty i tłamsi swoich bohaterów teledyskową manierą i skrótami myślowymi (w przypadku Taylora) albo natarczywymi zbliżeniami i melancholią (w przypadku Emily). Na wiarę musimy przyjąć rozterki rodzeństwa, bo ta pstrokata filmowa forma — stroboskopowe światła, zamglone obrazy, pop rytm, potwornie żywe barwy — między nami a nastolatkami stawia mur nie do obalenia.

Oczywiście, dobrze rozumiemy problemy nastolatków (jako „dorośli”, i „bardziej dojrzali” spoglądamy na nie ze zrozumieniem), ale zupełnie nie czujemy ich wagi. Dlatego Shults musiał uciec się do fabularnej wolty rodem z „Placu zabaw”, a to mnie, nomen omen, w ogóle nie bawi. Lepiej prezentuje się druga, wyciszona część poświęcona Emily. Choć i tu nie brakuje mielizn (a jedną z nich jest obsadzenie Lucasa Hedgesa w kolejnej-tej-samej roli), temat radzenia sobie z życiem „po” traumatycznym wydarzeniu, z którego trzeba jakoś się wygrzebać, jest mniej tabloidowy i skierowany ku wnętrzu Emily.

Nazwanie „Waves” połączeniem „Manchester by the Sea” i „Moonlight” jest zupełnym nieporozumieniem — Shults nie ma ani głębokiego zrozumienia Lonergana, ani subtelności Jenkinsa. Z „Moonlight” łączy „Waves” chyba jedynie wyczulenie na zmysłowość obrazów, ale i tu laureat Oscara wygrywa przedbiegach.

Ocena: 4/10

Powrót