Opowiedz mi banał

Data: 03.01.2022

Paul Thomas Anderson ma tupet: w czasach lewicowego przepisywania historii (często słusznego!), filmów wyraźnie politycznych na każdym szczeblu (od castingu, przez temat, po promocję) i filmowców-aktywistów, on robi film o miłości. I nawet obiekt jego westchnień jest niemodny: zamiast przywdziać w nostalgię lata 80. lub 90. wraca do poprzedniego totemu kina – dekady Nixona, Abby, narkotykowego haju i miejskiego rozkładu.

Rzadko używam Wielkich Kwantyfikatorów, ale tu chyba warto: Paul Thomas Anderson to najwybitniejszy tworzący aktualnie amerykański reżyser i z premedytacją piszę o tym teraz, gdy wydał z siebie najbardziej niezobowiązujący film od lat (a nie, na przykład, po wybitnej przecież „Nici widmo”). „Licorice Pizza” udowadnia bowiem, że można robić kino w poprzek społecznych oczekiwań, pozbawione pretensji „zmiany świata”, edukacji i „aktualności”. Anderson jest tu tak daleko od „teraz” jak to tylko możliwe i sprzedaje nam bajkę o tym, jak chłopak spotyka dziewczynę. Ma przy tym taki dar przekonywania, że choćby kazał mi przepłacić 3 razy, uwierzyłabym, że trafiłam na okazję.

Jak niegdyś Altman, twórca „Wady ukrytej” snuje mozaikową historię – o młodym aktorze/biznesmenie i poszukującej siebie dziewczynie z żydowskiej rodziny, mieszkających w dusznej Kalifornii. Zamiast rzucać im pod nogi solidne kłody, doświadcza ich lekko, choć w duchu amerykańskiego ekscesu. A to Gary’ego aresztują na pół godziny za nie-wiadomo-co podczas targów nastolatków, gdzie sprzedaje wodne materace, a to Alana spędza wieczór z ekstrawaganckim gwiazdorem, który poczuł zew nostalgii i ma zamiar odtworzyć po pijaku pewną kaskaderską sztuczkę. Jak Altman, Anderson nie szuka mocnej puenty, ale otaczającego widzkę poczucia łączności ze światem, o którym opowiada. I, na boga, jak on opowiada! Soczyście, miękko, bez tezy – a mówi przecież o rzeczach banalnych. I to świadczy o jego maestrii: co potrafi z tą historią zrobić, jak ją poprowadzić, ile z niej wycisnąć – a nie ile chce w nią „włożyć”. Z Andersona jest po prostu fantastyczny bajarz.

„Licorice Pizza” przypomina jednocześnie o innym mistrzu amerykańskiego storytellingu. Podczas seansu trudno było nie odnieść wrażenia, że matrycę dla Andersona stanowił wspaniały „Szampon” Hala Ashby’ego – opowieść o pewnym hollywoodzkim fryzjerze, podobna w sposobie budowania postaci (swobodnym, ale stawiającym na idiosynkrazje), rytmie (miarowym, lekkim, potoczystym) i filozofii. Obaj ponad wszystko stawiają na gęstość świata przedstawionego, który zamieszkują anegdoty, bzdury i wielkie momenty – wszystkie jednakowo ważne i tworzące pełny, szalenie fascynujący obraz, któremu nie trzeba nic więcej, niż tylko go uszanować i otoczyć filmową finezją.

Ostatnio już to pisałam, ale znów – wydaje się to być idealnym podsumowaniem. „Licorice Pizza” to kino w pewnym sensie banalne. Ale (cytując Kate Winslet) ja chcę od życia tego, co banalne.

Powrót