„Rumble. Jak Indianie zatrzęśli światem muzyki”, reż. Catherine Bainbridge, Alfonso Maiorana

Data: 05.11.2017

Tak jak bohater „O północy w Paryżu” byłabym bardzo zadowolona, gdybym mogła czasem przenieść się do lat 20. XX wieku – przede wszystkim, by obserwować narodziny kina klasycznego. Uwielbiam wracać do dekad poprzedzających nowe fale: oglądam wtedy Freda Astaire’a w duecie z Ginger Rogers, przecieram oczy ze zdumienia patrząc na wyścig rydwanów w „Ben Hurze”, a podczas seansów kolejnych melodramatów osuszam łzy wzruszenia. Ale muzyka to co innego.

Nie jestem jakąś melomanką – muzyka zwykle towarzyszy mi kiedy prasuję albo jeżdżę tramwajem; rzadko wsłuchuję się w słowa, częściej pobieram jej energetyczny potencjał. Z tego powodu jestem po uszy zakochana w rytmach lat 60./70./80. (podczas gdy elegancka muzyka lat 20. zupełnie mnie nie pociąga). Będąc wychowaną w domu, w którym za ścianą wybrzmiewała gitara, naturalnie przejęłam muzykę rockową jako swoją, dlatego właśnie tuptałam nóżkami, kiedy oglądałam „Rumble”.

Film o indiańskich korzeniach rocka, punka, metalu – i w ogóle całej współczesnej muzyki popularnej – jest co prawda zrobiony pod tezę (o tym jak „Indianie zatrzęśli ŚWIATEM muzyki”) i prowadzi dość chaotyczną, laurkowo-wspominkową narrację, ale ma jedną zasadniczą zaletę: zajebistą ścieżkę dźwiękową. Począwszy od tytułowego hipnotycznego „Rumble”, przez zadziorną perkusję Randy’ego Castillo i folkowe utwory Buffy Sainte Marie („Universal Soldier”!), aż po rytmiczne „Come and Get Your Love” Redbone – one wszystkie dysponują siłą tak obezwładniającą, że postaje niewiele więcej, jak tylko się im poddać.

A jeśli płynie w nich indiańska krew, to oznacza, że Ameryka podarowała nam kolejny wspaniały prezent – nawet jeśli wolimy nie wiedzieć, od kogo tak naprawdę go dostaliśmy.

Ocena: 6/10

Powrót