Sepia i technikolor – rozmowa z twórcami filmu „Kamper”
Data: 04.08.2016
O niezależnej produkcji filmowej, pokoleniu trzydziestolatków i grach wideo z twórcami „Kampera” rozmawiają Patrycja Mucha i Łukasz Kolender.
O niezależnej produkcji filmowej, pokoleniu trzydziestolatków i grach wideo z twórcami Kampera rozmawiają Patrycja Mucha i Łukasz Kolender.
Łukasz Kolender: „Kamper” jest Twoim pierwszym filmem, zrealizowanym w dodatku niezależnie. Nie kończyłeś szkoły filmowej, a doświadczenie zdobywałeś, pracując w telewizji. Trudno jest zadebiutować w polskim kinie człowiekowi spoza środowiska?
Łukasz Grzegorzek: Myślę, że zrobienie filmu jest dzisiaj znacznie łatwiejsze niż dziesięć, piętnaście czy tym bardziej pięćdziesiąt lat temu. Cyfryzacja i możliwości, jakie daje postprodukcja, sprawiają, że potrzeba znacznie mniej pieniędzy na realizację filmu. Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie – gdybym był absolwentem szkoły filmowej, miałbym jakieś porównanie. Ale nie było źle. Do Marty Nieradkiewicz zadzwoniłem jako totalny żółtodziób, a mimo to od razu chciała się spotkać.
Patrycja Mucha: Piotr, grałeś wcześniej w filmie„Kebab i Horoskop” Grzegorza Jaroszuka, który również był debiutem reżyserskim. Jest różnica w pracy z osobą, która dopiero rozpoczyna karierę reżyserską a doświadczonym twórcą, który ma już na koncie kilka filmów?
Piotr Żurawski: Po drodze był jeszcze film Arbiter uwagi, który niestety nie wszedł do dystrybucji, ale był pokazywany w Gdyni i na kilku innych festiwalach. To również film zrealizowany przez debiutanta, Jakuba Polakowskiego, zupełnie niezwiązanego ze środowiskiem. Mogę powiedzieć, że jeśli istnieje coś takiego jak szczęście, to ja mam szczęście do debiutantów – fantastycznie mi się z nimi pracowało i złego słowa nie mogę o nich powiedzieć.
P.M.: Miałeś okazję grać zarówno w niezależnych filmach, jak i w dużych telewizyjnych produkcjach, takich jak „Czas honoru”. Czym różni się praca przy przedsięwzięciu kameralnym od pracy przy produkcji realizowanej z budżetowym rozmachem?
P.Ż.: U Łukasza na planie było na pewno lepsze jedzenie! Ale też świetna atmosfera, więcej ciszy. Trudno tak naprawdę porównywać wielkie działania serialowe z kameralnymi historiami. Wolę, kiedy jest mniejsza ekipa i więcej czasu na to, żeby się w historiach „rozmościć”, rozszerzyć je i dojść do ich sedna. Bywa, że w serialu nie ma na to czasu.
Ł.K.: „Kamper” został okrzyknięty filmem pokoleniowym. Czy główny bohater rzeczywiście jest typowym współczesnym trzydziestolatkiem?
Ł.G.: Nie mieliśmy założenia, że robimy film pokoleniowy. To miała być intymna, kameralna historia i taką dla nas pozostaje. A w jaką szufladkę wpadnie… Teraz ten film należy do widzów, my możemy się już tylko przysłuchiwać. Moim zdaniem to przede wszystkim film o samotności, a nie portret pokolenia.
P.M.: W jakiejś mierze portretuje jednak pewien styl życia, przynależny współczesnemu pokoleniu trzydziestolatków.
Ł.G.: Siłą rzeczy czerpaliśmy z tego, co wokół nas, kiedy budowaliśmy postaci i świat przedstawiony. Ale nie chcieliśmy zrobić filmu o warszawskich hipsterach. Sam pochodzę z małej miejscowości, Nysy, i uważam, że życie tam niewiele się dzisiaj różni od życia w Warszawie. Ten podział był bardzo wyraźny w latach 90., ale teraz coraz bardziej się zaciera. Czerpaliśmy z doświadczeń ludzi, którzy są wokół nas, więc siłą rzeczy trzydziestolatkowie są w tym filmie mocno widoczni.
Justyna Suwała: Rzeczywiście – ten film zrobiło dwudziestu trzydziestolatków.
Ł.K.: Nie ukrywasz, że czerpałeś z Twoich osobistych doświadczeń. W jakim stopniu główny bohater jest Twoim alter ego?
Ł.G.: Ta historia ewoluowała już na poziomie scenariusza. Kreując Kampera, stworzyliśmy swego rodzaju monstrum Frankensteina z kilku osób. Punkt wyjścia był taki, że parę lat temu słyszałem od paru osób, co powinienem zrobić ze swoim życiem, żeby mi było lepiej. Widzowie mogą się zastanawiać, czy Kamper jest dojrzały czy nie. Ja cieszę się, że pielęgnuje w sobie świat dziecięcy i uważam, nie ma się czego wstydzić. Też chciałbym być zawsze dzieckiem. Na tym zasadza się najistotniejsze podobieństwo.
P.M.: Czy wizje Kampera autorstwa reżysera i aktora były od siebie bardzo odległe?
Ł.G.: Punktami spornymi były detale. Obydwaj dobrze czuliśmy postać, ale największe kłótnie zawsze toczą się o pierdoły. Na planie rzeczywiście mieliśmy ostrą jazdę, ale po zdjęciach dotarło do mnie, że tak naprawdę nie kłóciłem się z Piotrem, ale z Kamperem, bo Piotr bardzo mocno wszedł w tę rolę. Na przykład kiedy kręciliśmy scenę kuchenną, Piotr naciskał, żeby w bohaterze było więcej agresji, a ja uważałem, że powinien być bardziej wycofany. To były bardzo znaczące, ale drobne rzeczy. Co do istoty niewiele się różniliśmy.
P.Ż.: Chyba chodzi też po prostu o nasze cechy charakteru – Łukasz często powtarza, że ja jestem raczej czarno-biały i w sepii, a on jest w technikolorze.
Ł.G.: Ja jestem tęczowy, a Ty bury.
P.Ż.: Otóż to!
P.M.: Zdarza Wam się grać w gry?
Ł.G.: Tylko planszowe.
P.Ż.: I towarzyskie!
P.M.: Ta metafora rzeczywistości wirtualnej, w której przez większość czasu żyją młodzi ludzie, wydaje się niezwykle adekwatna.
Bartłomiej Świderski: Oczywiście tytuł wziął się ze świata wirtualnego, chociaż nie wszyscy wiedzą, że nie chodzi wcale o samochód dla turystów, tylko rodzaj zachowania wywodzący się z gier wideo. To jednak tak naprawdę metafora postawy życiowej. „Kamper” nie jest filmem o grach, choć gry są obecnie taką samą rozrywką jak literatura czy film. Jeżeli portretujemy ludzi takich jak my, to umieszczenie w ich rzeczywistości gier było czymś absolutnie naturalnym. Było to oczywiście przydatne „artystycznie”, bo pokazujemy w „Kamperze” faceta unikającego odpowiedzialności i stwarzającego sobie świat, który nie do końca odpowiada jego potrzebom. Metafora gry świetnie do tego pasuje – w świecie nie do końca realnym człowiek może się czuć bezpiecznie, bo odsuwa się od życia.
Ł.G.: Kiedy robiliśmy pierwsze próby, prosiliśmy aktorów, żeby sobie wcześniej posiedzieli pół godziny w pokoju i pograli. Dzięki temu poznali takie świetne gry jak „Limbo” czy „This War of Mine”, które naprawdę zahaczają o sztukę. Niedługo tych przykładów będzie pewnie jeszcze więcej.
Marta Nieradkiewicz: „Limbo” to jedyna gra, w jaką grałam.
B.Ś.: I jak Ci się grało?
M.N.: Super! Ściągnęłam ją sobie i dokończyłam w domu!
B.Ś.: Przy okazji mieliśmy z tego dużo frajdy, bo wielu fajnym aktorom strzelaliśmy bramki w Fifie.
Ł.K.: Na jakim etapie pisania scenariusza pojawił się pomysł, żeby Kamper był testerem gier?
Ł.G.: Prawie na samym początku. Mam kolegę, który jest testerem gier i zanim napisaliśmy pierwsze zdanie, już wiedziałem, że to dobry temat. Anegdoty, które on opowiada, język, którego używa, świat, o którym mówi… Z jednej strony to bardzo egzotyczne, a z drugiej okazało się, że to nie jest trzydziestu geeków zamkniętych w piwnicy, tylko rozwojowy biznes, w którym pracuje kilka tysięcy osób.
Ł.K.: W filmie wyraźnie zaznaczona zostaje opozycja między dwoma modelami męskości: chłopięcym Kamperem i dojrzałym Baną, granym przez Jacka Braciaka. Czy to głos w aktualnej dyskusji o kryzysie męskości?
Ł.G.: Nie mnie oceniać. Mogę jedynie postawić widzom pytanie, który z bohaterów według nich jest szczęśliwszy. Według mnie Kamper, na pewno jemu bardziej kibicuję.
Wywiad przeprowadzony dla Głosu Dwubrzeża.