Sequel grzechu niewarty – recenzja „Sin City 2: Damulka warta grzechu”
Data: 14.09.2014
Nie ma chyba fana komiksów, który odmówiłby filmowemu „Sin City” miana dzieła przełomowego w kwestii wprawienia w ruch sztafażu rodem z obrazkowych opowieści. W tym przypadku śmiało można mówić o powołanej do kinematograficznego życia, dość już wyeksploatowanej, idei ruchomych obrazów, tutaj akurat zaczerpniętych z kart komiksów Franka Millera. Choć pełna nadziei udałam się do kina na sequel filmu Roberta Rodrigueza (zrealizowany prawie dekadę po premierze pierwszej części), nie miałam złudzeń – od momentu ogłoszenia planów nakręcenia kontynuacji „Sin City” „Damulka warta grzechu” skazana była na sromotną porażkę.
Powodów ku temu było przynajmniej kilka: od tych niemających właściwie racjonalnego wyjaśnienia („Bo to sequel właśnie”), aż po brutalną hollywoodzką rzeczywistość („Zróbmy sequel, a odcinając kupony od części pierwszej, zarobimy trochę dolarów”). Największym problemem „Damulki wartej grzechu” jest, jak to zwykle bywa, casus wyjątkowości – główna zaleta filmu staje się jego wadą, wykorzystany po raz kolejny pomysł sprawia wrażenie odgrzewanego kotleta, a mistrzostwo pierwowzoru stawiane jest za niedościgniony wzór do naśladowania. Wizualna wirtuozeria oraz wyrazista i jedyna w swoim rodzaju forma podawcza „Sin City” to piętno odciskające się na kontynuacji tego dzieła.
„Damulka warta grzechu” ponownie wprowadza nas w zgniły moralnie świat Sin City. Akcja filmu rozpoczyna się cztery lata po wydarzeniach z części pierwszej. Znów spotykamy tych samych bohaterów, między innymi Marva (Mickey Rourke), Nancy (Jessica Alba) czy Dwighta (Josh Brolin zastępujący w tej roli Clive’a Owena), ale poznajemy też kolejnych, mniej lub bardziej zdegenerowanych. Twórcy nie mogli zanadto ingerować w koncept tkanki obrazowej, postanowili zatem skorzystać z dobrodziejstw technologii i doprowadzić kontrast barw do ekstremum w nadziei, że da się poprawić doskonałość. Niestety, co za dużo, to niezdrowo. Fakt – nasycenie czerni i bieli zostało imponująco i znacząco podkreślone, ale efekt momentami ociera się o groteskę. To, co w części pierwszej uchodziło za intrygujący detal, tu wylewa się litrami śnieżnobiałej krwi z każdego kadru. Ilość pokolorowanych szczegółów (czerwone usta, niebieski płaszcz, zielone oczy, blond włosy) znacząco wzrosła, przez co zabieg stracił sens i znaczenie fabularne – smakowite kąski spowszedniały i przestały zwracać uwagę widza.
„Sin City” straciło też swą wyraźną nowelową strukturę, co ma skutek nie tylko w rozsypanej i niedbałej narracji, ale też w portretowaniu bohaterów i samego Miasta Grzechu. Poszczególne wątki wprowadzane są na chybił trafił i brak im ciągłości oraz domknięcia w ramach jednej długiej sekwencji. Do każdego bohatera – traktowanego jako centrum narracji z offu (zawsze błyskotliwej i na szczęście utrzymującej wysoki poziom pierwszej części) – wracamy po pewnym czasie, zamiast przeżyć wraz z nim całą historię od początku do końca. Tym samym postaci wydają nam się wyjątkowo naiwne, bo ich osobowości rozmywają się w czasie trwania filmu, na czym cierpią nie tylko ich charaktery (ważne skądinąd w konwencji kryminalnej czy neo-noir), ale także wizerunek Sin City. Dominujące dotychczas wrażenie wszechmocy Miasta Grzechu zostaje zniwelowane ilością postaci i przeplatanych historii, a poszczególne części przestają składać się na całościowy obraz metropolii, będącej w pierwszym „Sin City” głównym i milczącym, choć w pewnym sensie aktywnym, bohaterem filmu. Jeżeli coś zagraża protagonistom „Damulki wartej grzechu”, to tylko inne postaci. Znikła również niejednoznaczna klamra narracyjna, przez co dzieło Rodrigueza i Millera wydaje się rozlazłe i naznaczone brakiem struktury.
Sin City nie jest więc już tak przebiegłe jak kiedyś, a choć traci uwagę na rzecz prezentacji postaci, to te wcale na tym nie zyskują. Wyraźny melodramatyczny rys ich charakterów nie pasuje do konwencji, a rozcinanie szkłem ślicznej buźki Jessiki Alby przez nią samą wywołuje raczej uśmiech niż odruch współczucia. Jedynym wątkiem, który zasługuje na uwagę, jest tytułowa damulka warta grzechu, ogrywana z gracją przez pozbawioną pruderii Evę Green. Choć dla samej aktorki taka rola to żadne wyzwanie (wizerunek femme fatale wydaje się z nią nierozerwalnie związany), to doskonale wpisała się ona w specyfikę Miasta Grzechu, a jej powierzchowność, wyostrzona za pomocą technik realizacyjnych, świetnie współgra z wizualną konwencją filmu. Damulka i segment jej poświęcony, będąc kulminacyjnym punktem dzieła, wraz z finałem zabiera uwagę widza, przez co późniejsze wydarzenia, które powinny mieć priorytet, stają się bezbarwne i mało emocjonujące.
Czegokolwiek by jednak nie powiedzieć o „Damulce wartej grzechu”, nie da się odmówić twórcom konsekwencji w realizowaniu własnej wizji artystycznej. Oglądając sequel „Sin City”, można dobrze się bawić, pod warunkiem odrzucenia wszelkich wymagań stawianych drugiej części z pewnością kultowego dzieła. Chwyty „pod publikę” na pewno skuszą niejednego amatora biustu Evy Green i brzucha Jessiki Alby (obwołanej zresztą najseksowniejszą kobietą ekranowego komiksu) oraz krwawego, soczystego mordobicia. Oczekiwanie cudu w tym wypadku nie miało większego sensu. Właśnie dlatego twórcy filmów, które przeszły do historii kina, rzadko decydują się na realizację kontynuacji, mając świadomość przegranej już na starcie walki ze stworzonym przez siebie arcydziełem – największym przyjacielem i zarazem wrogiem reżysera. Sequele kręcą zazwyczaj inni reżyserzy, działający na zlecenie wytwórni mającej prawa autorskie do filmu. Z drugiej jednak strony, kto nie zaryzykuje, ten nie wygra. Jaka zatem powinna być „Damulka warta grzechu”? Na pewno nie taka, jaka jest. Przepis na dobry sequel świetnego oryginału wciąż jest twórcom nieznany, a dorównująca pierwszej kolejna część serii bywa zwykle jedynie dziełem przypadku.
Ocena: 3/6
tekst został opublikowany na łamach portalu artPAPIER