Sex sex sex

Data: 06.07.2019

Nie, tytuł nie jest dla atencji! Otóż w kinie amerykańskim był taki czas, że (nomen omen) namiętnie tworzono komedie o młodych ludziach szukających okazji do porzucenia wianuszka lub metamorfozy w prawdziwego mężczyznę. Słowem: nastolatki chciały uprawiać seks.

W latach 80. do władzy doszedł republikanin Ronald Reagan, zapatrzony w lata 50. z ich błogą przedmiejskością, kobiecymi fartuszkami fruwającymi nad nowymi piekarnikami i popularnością flanelowych garniturów. W tym czasie właśnie obrodziło w nastoletnie seks-komedie. Paradoks? W żadnym wypadku. Choć seks wydaje się (obok śmierci, oczywiście) jednym z największych kulturowych tabu, trudno było wtedy udawać, że nie wydarzyły się takie filmy jak „Ostatnie tango w Paryżu” czy „Emmanuelle”. Pruderyjna Ameryka postanowiła więc, że „zrobi” w kinie seks po swojemu!

Efektem są boleśnie konserwatywne, często szowinistyczne komedie, w których inicjację przechodzą zazwyczaj młodzi chłopcy. Eros miota nimi w tę i we w tę, by upuścić trochę powietrza z tego hormonalnego balonu.

Jedną z takich komedii (pierwszą i nie ostatnią, którą opiszę!) jest film „Tracąc to” z 1983 roku — pozwólcie jednak, że będę posługiwać się zgrabniejszym, bardziej figlarnym amerykańskim „Losin’ It”. Tytułowy utwór sugestywnie zapowiada, że bohaterowie (wśród nich niebiański Tom Cruise <3) będą sobie używać „w miejscu, gdzie chłopcy stają się mężczyznami” i spędzą najlepszy czas w życiu „przy południowej granicy” — tuż przy Meksyku.

Losin it

Jest jakiś nieodparty urok w filmie Curtisa Hansona — i nie mówię tu tylko o boskim Tomie Cruise’ie. Przaśne, niepoprawne, absurdalne po pachy „Losin’ It” jest komedią o nieudanych inicjacjach, o marzeniach napędzanych pornuchami, chowanymi pod łóżkiem przed mamą, która pierze gacie każdego licealisty. Leitmotivem filmu stają się nie tylko próby „rozprawiczkowienia się”, ale poszukiwanie mitycznych „hiszpańskich much” — egzotycznego poprzednika viagry. Tej radości Wam nie zepsuję; sami musicie się przekonać, jak sprawy się rozwiążą.

Wszystko to takie urocze w swej naiwności i urzeka mnie ta jowialność. Jednocześnie trudno zapomnieć o rodzącej się wprost na naszych oczach toksycznej męskości, która wysyła młodych chłopców aż do Meksyku, by wrócili do USA jako napompowani testosteronem bawidamki. Nie bez powodu zresztą chłopcy jadą za granicę: amerykańskie dziewczyny (zgodnie z konserwatywnym tokiem myślenia) winny zostać nieskalane aż do ślubu, za to chłopiec może korzystać z usług „tego innego rodzaju kobiet”. Blondyneczki w rozkloszowanych spódnicach tylko czekają przecież na swych doświadczonych kolegów, których zapewne poślubią zaraz po liceum. Jedyną wyłamującą się z tego impasu postacią jest spotkana przez chłopców, nieszczęśliwa w małżeństwie Kathy (Shelley Long). Nieco histeryczna i bardzo łatwowierna wkrótce i tak skończy jednak w ramionach swojego męża.

Seks funkcjonuje w „Losin’ It” jako mara — zjawisko wyśnione, a jednocześnie niezwykle realne i bardzo bliskie. Seks jest fetyszyzowany i sam jest fetyszem. Jest go tak dużo, a w sumie nie ma go wcale. To seks po amerykańsku.

***

Nigdy nie byłam nastoletnim chłopcem, ale po obejrzeniu „Ostatniej amerykańskiej dziewicy” mam wrażenie, że jest to doświadczenie wyjątkowo koszmarne. Gdy czyimś życiem kieruje chuć nie do opanowania, a myśli najchętniej wciskają się między jedną a drugą pierś pięknego dziewczęcia — to musi być opętanie.

last-american-virgin_01

Film Boaza Davidsona to popularny, amerykański remake izraelskich „Lodów na patyku” tego samego reżysera, w którym dwa główne wątki są przy okazji wątkami, które nie mogą logicznie się spleść. Punkt wyjścia stanowią (mniej lub bardziej udane) podboje licealistów, Gary’ego, Ricka i Davida, stanowiące fuzję najbardziej nieznośnych chłopięcych fantazji erotycznych — Gary jako pizza-boy trafia na przykład do Carmeli, meksykańskiej pani w średnim wieku gustującej w młodych chłopcach. Ci ostatecznie nie tylko wykorzystują okazję, ale szukają kolejnych wrażeń takich jak seks z doświadczoną prostytutką. Chłopaków interesują też dziewczyny w ich wieku, dlatego podstępem ściagają je do domu Gary’ego, by poświntuszyć w sypialni rodziców. Równocześnie Gary (bez wątpienia główny bohater, i to tragiczny) przeżywa katusze ducha: zakochuje się w Karen, która woli spędzać czas w towarzystwie — powiedzmy to sobie szczerze — najładniejszego z ekipy Ricka. Jest to sprawa, która ciążyć będzie i na sercu chłopaka, i na fabule.

Zapewne można by jakoś uczciwie połączyć jedno z drugim, ale niestety, ramy każdej części wyznaczają jedynie odtwarzane na zmianę piosenki: zawadiackie „Are You Ready for the Sex, Girls” (yup, naprawdę) i melodramatyczne „Just Once”. Nie robi się nic, by całość (a zwłaszcza relacja Gary’ego z Rickiem) wyglądała wiarygodnie.

Dziś z wyraźnym niesmakiem przyglądam się także wizerunkom dziewczyn i kobiet w niektórych* seks-komediach. W najgorszym wypadku stanowią one przyczynę fizycznego i psychicznego cierpienia, w najlepszym — są naiwne i głupiutkie. Chłopcy zaś bywają wyrachowani, czasem obcesowi, ale przez większość filmu wydają się „fajni”. Gary jest przecież nawet zakochany i za to uczucie nie raz obrywa. Widocznie nie warto kochać dziewcząt — one i tak zawsze polecą na łobuza.

Ejtisowa bezpretensjonalność estetyczna z jej upodobaniem do tandetnych motywów i B-klasowych rozwiązań ratuje ten film przed totalną porażką. Gdy odsunąć na bok poważne rozkminy i feministyczne roszczenia można nawet parę razy się uśmiechnąć pod nosem na myśl o szalonych latach 80. Co to musiały być za kuriozalne czasy! I kto to widział topić wszy łonowe w basenie!

*no dobra, w większości

***

Zawsze, kiedy *tak naprawdę* chcę się pośmiać, odpalam jakąś klasyczną screwball comedy — po polsku mówi się o niej „postrzelona” i tak też jest ładnie (ale jak zaraz przeczytacie, nie bez powodu korzystam z amerykańskiego terminu). Kocham „Ich noce” Franka Capry miłością od pierwszego studenckiego wejrzenia (w ogóle kocham filmy Capry, są jak miód na skołatane serce, jak ciepła herbatka w jesienny wieczór). Uwielbiam „Żebro Adama”, fascynuje mnie ramota „Ten szalony, szalony świat”, bardzo cenię „Drapieżne maleństwo” („because I just went gay all of the sudden!”).

screwballs

Kiedy ostatnio zagrzebałam się w ejtisowych seks-komediach, najczęściej wcale nieśmiesznych, uświadomiłam sobie, że jako gatunek są one być może ostatnim bastionem tego kinowego „postrzelenia”. Najlepszym tego dowodem pozostaje kanadyjski film „Po prostu jaja” — niezwykle przaśna komedia o grupce chłopców, którzy chcą odegrać się na szkolnej dewotce. Dziewczyna, która z satysfakcją doprowadziła do osadzenia każdego z nich w kozie, jest celem ich niby-seksualnej rozgrywki, w której wygraną ma być widok jej nagich piersi, a może nawet zrobienie z nią „tego”. Sweet dreams, boys.

Dziewicza nomen omen Purity jest jednak nie tyle uosobieniem mokrych snów chłopaków, ile sympatycznym koszmarkiem, który od czasu do czasu śni się na jawie nastolatkom. Chłopcy mają wiele innych rzeczy do roboty — i bynajmniej nie chodzi o naukę (w szkole nigdy nie chodzi o naukę). Masturbacja do „Playboya” w szkolnej bibliotece (byle cicho!), konstruowanie prowizorycznych mechanizmów o fallicznym wyglądzie, całowanie się podczas seansu kina samochodowego — młodzi w pocie czoła dbają o ujście dla swoich nieskoordynowanych hormonów. Poszczególne epizody nie mają ze sobą związku; są gagami, których dramaturgia zamyka się w kilku minutach. Te przypadkowo rozpisane sceny łączy tylko jedno — seks.

Jeśli w klasycznych postrzelonych komediach seks pozostawał rozdzielany między językowe żarty, subtelną grę spojrzeń, zręczne scenariopisarstwo (mury Jerycha w „Ich nocach”!) i sprytny montaż, to w nastoletnich seks-komediach lat 80. można było popuścić wodze wyobraźni i sterować narracją za pomocą erotycznego napięcia. „Po prostu jaja” są tego najlepszym przykładem. Ze szlachetnej screwball comedy ostał się zatem (prowizorycznie przeze mnie nazwany) screwball sex — gatunek kierowany stężoną dawką najbardziej wymyślnych seks-psikusów, na jakie stać było ejtisy.

I teraz uwaga. Oryginalny tytuł filmu „Po prostu jaja” brzmi: „Screwballs”. Ba dum tsss.

***

„Świntuch” (tytuł oryginalny: „Porky’s”) świntuszy, i to bez opamiętania. Wyguglaj „świntuszyć”, a słownik języka polskiego PWN powie, że to piękne, zapomniane słowo oznacza: „mówić lub robić rzeczy nieprzyzwoite”. Tak zapewne „świntuszenie” wytłumaczyłaby guwernantka swojej uczennicy „z dobrego domu”. „Rzeczy nieprzyzwoite” w „Świntuchu” (to jeden z tych nielicznych przykładów zgrabnych polskich tytułów) są „tylko” nieprzyzwoite, choć w latach 80. rodzice musieli być oburzeni bezczelnym podglądaniem przez chłopców nagich panienek.

Film Boba Clarka musiał mieć jednak w sobie coś wyjątkowego, skoro znalazł się na piątym miejscu światowego box-office’u roku 1981 (pierwsze miejsce — o ironio! — zajął E.T.).  Kim Cattrall, którą podnieca przepocona chłopięca szatnia? Fiksacja na punkcie — pardon my French — cycków i penisów, której kulminacja następuje w scenie pod prysznicem? Brawurowy rajd ku utracie dziewictwa? To połączenie wydaje się super-ekscytujące i wyobrażam sobie, że na samą myśl o Tej Całej Perwersji chłopcy i dziewczęta wybiegali z domu do kina w pośpiechu i w niezawiązanych butach.

Tymczasem perwersja leży głównie w scenariuszu, który wydaje się napisany na kolanie przez dorastającego chłopca nabuzowanego seksualną frustracją (chociaż Bob Clark miał w roku 81’ lat 42). Czaicie już, że fabułę seks-komedii prawie zawsze prowadzą nieokiełznane hormony, które sieją spustoszenie wśród nastolatków? Hormony, które nadają tempa i wymuszają kuriozalne pomysły; hormony, których jest tak dużo, że trudno się powstrzymać, by nie wcisnąć na raz wszystkich pedałów i wszystkich przycisków; hormony, które każą bohaterom nerwowo wywijać rękami, żeby pozbyć się nadmiaru energii? Perwersyjna jest w „Świntuchu” sama kombinacja absurdalnych sytuacji — od legendarnych w szkolnej społeczności odgłosów szczytującej trenerki, przez wizytę w przybytku „U Porky’ego”, gdzie półnagie tancerki tańczą na tle flagi konfederatów, aż po śledztwo w sprawie przyrodzenia „zboczonego” nastolatka, prowadzone przez niezbyt urodziwą wuefistkę. Seksu prawie nie oglądamy, ale wszystko mówi, że świat po prostu JEST SEKSEM.

Tak, w gruncie rzeczy chodzi o szczeniacką radość z robienia „rzeczy nieprzyzwoitych”, a czasem po prostu głupich, ale werwa i zuchwałość, którymi syci się ta przaśna fabuła, sprawia, że seans „Świntucha” dostarcza ubawu po pachy i to w sposób, jakiego nie potrafiłabym sobie wyobrazić. 

***

Seks jest, jak wszyscy wiemy, aktywnością publicznie tabuizowaną. Na (nie?)szczęście dzieci — ostoja kultury i nadzieja każdego straconego pokolenia — wciąż najczęściej są wynikiem jego uprawiania. To sprawia, że nie można tak zupełnie wyprzeć go z kultury. Inna sprawa, że w głębi naszych bardziej lub mniej pruderyjnych dusz najczęściej skrywa się pragnienie, by jakoś o seksie opowiedzieć, wyrzucić coś z siebie i ogarnąć słowami, czego efektem jest niezwykle bogaty Słownik Wyrazów Perwersyjnych.

O seksie można pisać i mówić tak, że nam portki spadną z podniecenia; czasem czujemy mieszankę ekscytacji i zażenowania, spowodowaną nieprzyzwoitością barwnych opisów. A to wszystko bez użycia jakichkolwiek dosłowności w opisie, jak fragment „Lolity”, w którym Dolly gra w tenisa, albo  ten moment w „Lalce”, gdy Izabela kupuje rękawiczki. Są i w filmach takie słowa i takie sceny: niewinne i perwersyjne jednocześnie.

Mischief (1985)

„Figiel” w reżyserii Mela Damskiego aż wrze od fantazji. Białe majteczki, zawadiackie loki, skarpetki i tenisówki — to były w latach 50. elementy pobudzające chłopięcą wyobraźnię. Erupcje pożądania zapewniały zaś zawadiacko uniesiona spódnica i gołe stopy, smagające delikatnie wodę tryskającą z zepsutego hydrantu.

W tym właśnie momencie sweterkowy prawiczek Jonathan zakochuje się w blond Marilyn, która wiedziona kinowymi marzeniami tupta sobie w kałuży, naśladując słodką i niewinną Monroe ze „Słomianego wdowca”. To, co w końcu przywiedzie niedostępną Marilyn do wstydliwego Jonathana też będzie wywodziło się z kina: dziewczyna lubi chłopców, którzy odkrywają przed nią swoją buntowniczą naturę. Gdy wreszcie para znajdzie się w sypialni — w pokoju pełnym kwiatów i tęsknot za nieznanym, w którym miś odwraca wzrok, a w tle rozbrzmiewa ballada Presleya — figle szybko znajdą swój koniec. Potem już nic nie będzie takie samo.

Cóż to za piękne słowo: figiel.

P.S. „Figiel” warto obejrzeć dla jedynej w swoim rodzaju, niepowtarzalnej Kelly Preston.

Powrót