Strasznie głośno, niesamowicie blisko

Data: 10.07.2020

Gdy Lilica wychodzi z obskurnego pokoju w parszywej dzielnicy Rio de Janeiro, wraz z nią odchodzi jedyna (choć marna) nadzieja. Lilica — choć pewnie o tym nie wie — jest żywcem wyciągnięta z filmów Fassbindera: w jej smutnych oczach kryje się cały ból świata i cała jego radość. Za dużo, jak na jedno ciało, a jednak łudziłam się, że wytrwa, by pomóc 10-letniemu Pixote’owi trochę lepiej zrozumieć rzeczywistość.

Pierwsza połowa „Pixote” w reżyserii w reżyserii Hectora Babenco dzieje się w zakładzie poprawczym i jest przerażająca w swojej wizualnej dosłowności. Kible są zawsze niedomyte, jedzenie paskudne, ubrania dziurawe. Gwałty jednych chłopców na drugich, upokarzanie i pobicia mają status codziennych rytuałów. Ściany są szare albo gówniano-brunatne, słońce nie wschodzi ponad wysokie mury.

Pixote i Lilica uciekli razem z poprawczaka prosto do wielkiego miasta. W Rio jest słońce i woda, uliczne hot dogi i chwila na marzenia o nowych spodniach. I tylko tyle. Dopiero po wyjściu z więzienia codzienność niechcianych dzieci staje się naprawdę potworna, niemal antycznie tragiczna. Babenco kręci właściwie dokumentalnie, daje się poprowadzić rzeczywistości, o której opowiada i chyba tylko w zbliżeniach twarzy Pixote’go ujawnia się podstawowa wartość jego twórczej metody — empatia. Właśnie dlatego, gdy piszę o „Pixote”, wiele słów wydaje się fałszywych — zbyt wielkich, zbyt błahych, przestrzelonych, patetycznych — i właśnie dlatego zwlekałam z napisaniem własnej opinii. Zwykle mocując się ze słowami staram się precyzją oddać sprawiedliwość twórcy. W tym przypadku chciałam się od niego odsunąć, a Babenco pokornie mi na to pozwolił. „Pixote” należy swoich bohaterów i do rzeczywistości, w której żyją oni *mimo wszystko*. A tego *wszystkiego* jest zdecydowanie za dużo, jak na 10-letniego chłopca. Za dużo, żebym mogła napisać coś *tak po prostu*.

Powrót