Jej własna liga

Data: 24.03.2018

Dziewczęcość oraz kobiecość wolne i spełnione – oto manifest, który swoim zachowaniem, aktorskim emploi i bezpretensjonalnym stylem wygłasza Greta Gerwig. Celowo nie wspominam, że jest ona „wolna od” – od stereotypów, wymagań nakładanych przez kultury, zobowiązań wobec mężczyzn – bo jej wolność ma charakter pozytywny i jest wynikiem świadomych wyborów. W swoich najlepszych kreacjach i rolach, takich jak Frances Ha czy Abbie z „20th Century Women”, prezentuje postaci, które są uosobieniem kobiecości takiej, na którą nie potrafi zdobyć się gros kobiet na całym świecie; ma odwagę być nieokrzesana i nieujarzmiona, a jednocześnie czuła i zmysłowa. Nie sztuką jest jednak jeszcze łączenie w sobie tych cech. Dużo więcej odwagi wymaga bycie sobą, wynikające z potrzeby nieskrępowanej ekspresji, a nie na przekór komuś lub czemuś.

„Lady Bird” arcydziełem czyni właśnie ta Frommowska „wolność do” – czyste pragnienie postępowania po swojemu. Debiut reżyserski Gerwig nie sytuuje się w kontrze do mainstreamu, mężczyzn, stereotypowych kobiecych wizerunków, czy czegokolwiek innego, co chcielibyśmy postawić na drugiej szali. Jest naturalny i prostolinijny, a przez to ujmujący.

Christine (wspaniała Saoirse Ronan) to nastolatka u progu dorosłości – za kilka miesięcy ma wyjechać z rodzinnego Sacramento, by zacząć „prawdziwe życie” na jednym z college’ów, do których z zapałem wysyła listy aplikacyjne. Poświęca ten czas na wszelkie „przekleństwa niewinności”: kłótnie z mamą, koncerty lokalnych zespołów i próby do szkolnego musicalu. Chociaż brzmi to wszystko jak jedna wielka klisza coming of age movie w wersji „dla niej”, to w rzeczywistości „Lady Bird” nie ma w sobie nic z tego zużytego już trochę schematu. Gerwig, podobnie jak w swoich rolach, koncentruje się przede wszystkim na postaci i jej stosunku do świata, a nie odwrotnie.

Włócząca się po Sacramento (według bohaterki mieście nudnym jak flaki z olejem) Christine ma oczywiście aspiracje podobne do Andie z „Dziewczyny w różowej sukience” czy Nadine z „Gorzkiej siedemnastki” (to ciekawe zresztą jak świat idzie do przodu, a dziewczęta w filmach zawsze pragną tego samego!): chce mieć chłopaka, przeżyć wyjątkowy pierwszy raz i być choć raz w centrum uwagi swoich rodziców, zwyczajowo niezainteresowanych zbytnio tym, co ma do powiedzenia. Z jej zachowania przebija jednak niezależność osobowości. Jej pseudonim jest tego najlepszym dowodem – upór i zdecydowanie, z jakim przedstawia siebie jako Lady Bird oraz łatwość, z jaką potem ten pseudonim odrzuca, stanowi o tym, że Christine jest panią własnego losu (jak mówi: „sama nadaje sobie własne imię”, a więc ona jedna ma nad sobą władzę). Lady Bird może nie wie jeszcze, co chce robić w życiu i w czym jest dobra, ale wie, kim jest. Nabiera świadomości w wyniku własnych decyzji – np. o przeprowadzce do Nowego Jorku na studia – a nie w wyniku presji grupy. Jak głosi frazes: uczy się na własnych błędach.

A nie jest to łatwe na początku nowego milenium – okresu, którego odtwarzanie stało się podstawą retromanii „Lady Bird”. Choć na ekranie oglądamy galopujące bezrobocie, ogólny marazm i lęk spowodowane m.in. wydarzeniami z 11 września 2001, to dla ówczesnych nastolatków (a wiem, co mówię, bo jestem jedną z nich) świat dalej miał sporo do zaoferowania. Wejście w dorosłość zawsze jest wszak jednocześnie małą apokalipsą i – by zacytować kultowy już tytuł polskiego krótkiego metrażu – najpiękniejszym fajerwerkiem ever. Gerwig z wrażliwością godną Johna Hughesa, mistrza filmów o młodzieży z lat 80., przedstawia przełomowe momenty w życiu Christine z należną im powagą. Jest tym samym bardzo blisko istoty nastoletniego doświadczenia. W oczach dziewczyny przeżywającej pewne rzeczy pierwszy raz świat nabiera nagle nowych barw i znaczeń. Po wszystkim już nic nie będzie takie samo jak przedtem.

Najlepiej widać to bodaj w stosunku Lady Bird do jej rodzinnego miasta i własnego domu, które wydają jej się nieatrakcyjne i ograniczające jej osobowość. Nawet jeśli Christine nie mówi tego wprost, to wiemy, że marzy o tym, by „wyrwać się z tego miasta” i jak wiele dziewczyn przed nią chce od życia „czegoś więcej”.Przez większość filmu oglądamy zatem wciąż te same przestrzenie, w których przebywają ludzie o małych ambicjach (lub ci, którzy zdążyli je porzucić): parkingi samochodowe, markety i bieda-kawiarnie. Ciekawym w tym kontekście jest epilog filmu, w którym wspomnienia Christine o rodzinnym mieście mają w sobie marzycielską nutę. Oglądamy wtedy najlepsze chwile z jej życia, które zdecydowała się porzucić kilka dni wcześniej – spotkania na moście, podróże starym samochodem i zielone przedmieścia; wszystko to skąpane w ciepłym słonecznym świetle. Sacramento pozostaje dla niej prowincjonalnym miasteczkiem, o którym z każdym dniem myśli z coraz większą czułością.

Tę urokliwą wizję zwyczajności Gerwig snuje bez kompleksów i fetyszyzowania: chętnie prezentuje ówczesną modę młodzieżową, nie korzysta jednak z najbardziej charakterystycznych dla niej ikon, takich jak wszechobecny jeans i przykrótkie bluzeczki. Nie ma też w tym filmie walkmanów ani muzyki Backstreet Boys, nikt nie ogląda „Przyjaciół” i nie siedzi całymi dniami na czacie. Jest rok 2002 – za chwilę Bush będzie prowadził wojnę w Iraku, a w Sacramento dziewczyny wciąż tylko buszują po second-handach. Zero nostalgii, ale spore pokłady sympatii.

Dużo można pisać o powabie „Lady Bird”, a w jego centrum stoją przecież przede wszystkim relacje rodzinne. Dawno nikt nie zgłębił ich tak dokładnie, jak Greta Gerwig. Relacja Christine i jej matki (Laurie Metcalf) stanowi przeciwwagę dla lekkości, z jaką opowiadana jest historia, skupiając jak w soczewce wszystkie niewygodne prawdy o rodzicach i ich dzieciach. Gerwig za pośrednictwem zwyczajnych postaci mówi o uczuciach, które skutecznie wypieramy. W jednej z najbardziej ujmujących scen w filmie matka Christine patrzy na swoją córkę i mówi, że chciałaby, by była ona najlepszą wersją samej siebie. Zmarnowana dziewczyna odpowiada wtedy: „A co jeśli to właśnie jest najlepsza wersja”? Następująca w tej chwili cisza obnaża mimochodem szereg niewypowiedzianych rozczarowań: niektóre dzieci nigdy nie będą wyjątkowe, a niektórzy rodzice nie lubią swoich pociech takimi, jakimi są. Po zburzeniu wieży zbudowanej z niemożliwych do spełnienia oczekiwań iluzja zrozumienia przestaje istnieć. Nie ma już jak i o czym rozmawiać.

To zaskakujące, z jaką łatwością krytyka przyjęła dzieło Gerwig jako schedę po Baumbachu, jej długoletnim partnerze, który z równie wielkim zaangażowaniem obnaża w swoich filmach toksyczność więzi rodzinnych. „Lady Bird” jest bowiem filmem zupełnie innym w tym sensie, że nie jest tak neurotyczny ani nonszalancki jak wielkomiejska twórczość autora „Opowieści Meyerowitz”. Podczas gdy Baumbach opiera swoje filmy na ekscentrycznych postaciach, Gerwig wybiera mniej spektakularną zwyczajność. Nie czyni ze swojej bohaterki feministki wspierającej #metoo, nie używa jej jako figury feminizmu – słowem: nie daje się wciągnąć w żaden karkołomny wyścig. By odwołać się do klasyka z początków lat 2000, Jona Bon Joviego: Like Frankie said, she did it her way. Być może właśnie to jest najlepsza wersja Grety Gerwig?

Ocena: 10/10

tekst został opublikowany na łamach portalu Reflektor. Rozświetlamy kulturę!

Powrót