Kokon niedojrzałości – recenzja filmu „Kamper”
W żargonie gier wideo kamper jest tchórzem, asekuracyjnie ukrywającym się przed potencjalnym przeciwnikiem. Kamper z filmu Łukasza Grzegorzka robi dokładnie to samo, tylko w życiu.
W żargonie gier wideo kamper jest tchórzem, asekuracyjnie ukrywającym się przed potencjalnym przeciwnikiem. Kamper z filmu Łukasza Grzegorzka robi dokładnie to samo, tylko w życiu.
To, co dociera na ekrany Europy, to wyselekcjonowane pocztówki, zwyczajowo przedstawiające przecież miejsca, które nie istnieją, piękne krajobrazy podrasowane w Photoshopie i wyczyszczone z oznak życia. Taka jest właśnie „Zabójczyni” Hou Hsiao-hsiena – wyzbywająca się własnej tożsamości na rzecz europejskich standardów kina artystowskiego.
Przemieszczając się po czteropasmówce mainstreamowego kina hollywoodzkiego rzadko zdarza nam się korzystać z objazdów, zwalniać tempo i skręcać w wąskie uliczki, nawet w samym jego centrum. Lubimy dzielić filmy na te rozrywkowe, oscarowe pewniaki oraz te artystyczne, hermetyczne dzieła reżyserów z trudnymi do wypowiedzenia nazwiskami. Tymczasem zdarzają się filmy mniej spektakularne, pozostające jednak wciąż mocno związane z kinem głównego nurtu. Oto casus „Carol” w reżyserii Todda Haynesa – połączenie hollywoodzkiego prêt-à-porter i kreacyjnego haute couture, czyli mariaż potrzebnego schematu i ożywiającej go reżyserskiej maestrii, schowanej jednak skromnie za prezentowaną historią.
Całkiem niedawno urządziłam sobie pierwszy seans dość już leciwego filmu Coenów – „Barton Fink”. Jego piekielna energia zupełnie mnie powaliła, podobnie jak rola Johna Goodmana, ale najbardziej interesujący wydał mi się wątek gorszącej i najgorszej z możliwych wizji Hollywood, przeżywającego tam wszak swój Złoty Wiek. Dobrze się złożyło, bo bracia w „Ave, Cezar!” przesuwają ten temat z peryferii ku centrum, zmieniając w dodatku tonację opowiadanej historii.
Rzadko kiedy aż tak denerwuję się w czasie seansów, ale „Zjawa” wyzwoliła we mnie spore pokłady irytacji. Mam wrażenie, że ktoś próbuje mi wmówić, iż jest to kino wysokiej jakości, na najwyższym poziomie. Powierzchownie wszystko zdaje się sprzyjać takiemu przekonaniu – naturalistyczna gra aktorów, filmowana ponownie przez Emmanuela Lubezkiego, szeroka, ale w gruncie rzeczy klaustrofobiczna przestrzeń lasów Południowej Dakoty, historia „która wydarzyła się naprawdę” oraz studium ludzkiej determinacji i woli przetrwania, malujące się na twarzy Leonardo Di Caprio podkręcone serią drżących ujęć. Nic z tych rzeczy.
Żadna ze mnie znawczyni w zakresie zagadnień ekonomicznych oraz obrotu pieniędzmi. Wręcz przeciwnie, jak na stereotypową humanistkę przystało, jestem na bakier z cyferkami. Między innymi dlatego „Big short” Adama McKaya wydaje mi się szalenie interesującą produkcją, bowiem lekkość, z jaką reżyser i scenarzysta wprowadza widza w świat nieustannego przepływu dolarów, jest godna odnotowania. Zresztą już […]
Trzeba mieć dużo odwagi, by zatytułować swój film po prostu „Miłość”. Kino ma wszak do tej wartości wyjątkowego pecha, czego dowodzi m.in. społeczny stosunek do melodramatu, telenoweli i komedii romantycznych, stanowiących synonim tanich emocji i braku artystycznej jakości. Miłość zwykle ubrana jest w kostium przesady, płacze i stęka, gdy na moment oddali się od człowieka, a w chwilach radości śmieje się ze wszystkiego i bez względu na wszystko. Co ciekawe, tak samo jest u Gaspara Noé. Mimo to jego „Love” stanowi podmuch autentyzmu w przedstawieniu ars amandi na ekranie.
„W głowie się nie mieści” to historia bardzo oryginalna – nie bazuje na żadnej baśni, micie ani podaniu ludowym. Pomysł na nią jest prosty: trochę (choć zestawienie to może kogoś zgorszyć) rodem ze znanej sekwencji filmu „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać”. Oto oglądamy upostaciowione emocje, które kierują naszymi działaniami i dbają o kształt naszej osobowości, pojemność pamięci i moralność.
Nie ma chyba fana komiksów, który odmówiłby filmowemu „Sin City” miana dzieła przełomowego w kwestii wprawienia w ruch sztafażu rodem z obrazkowych opowieści. W tym przypadku śmiało można mówić o powołanej do kinematograficznego życia, dość już wyeksploatowanej, idei ruchomych obrazów, tutaj akurat zaczerpniętych z kart komiksów Franka Millera. Choć pełna nadziei udałam się do kina […]
Wygląda na to, że powiedzenie na temat zmiennej twórczości Allena sprawdza się ponownie. „O północy w Paryżu” było udane, „Zakochani w Rzymie” dość przeciętne, a „Blue Jasmine” sprawia, że wszyscy ponownie rozpływają się nad wyjątkowym stylem, który przy złych produkcjach nudzi a przy dobrych dodaje smaczku oraz niezaprzeczalnym kunsztem aktorów. A ja, choć uwielbiająca allenowskie komedie, zadowolona jestem, że w końcu, po latach, mogę obejrzeć coś o zabarwieniu dramatycznym, co wyszło spod ręki Woody’ego. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepszy od lat film reżysera.